Minęło kilkadziesiąt sekund, zanim odzyskała przytomność i otworzyła oczy. Złote igły i przesypujące się płatki ustąpiły miejsca przesłaniającej wszystko mgle.
— Pójdziesz. Właśnie że pójdziesz… — niespodziewanie czysty głos Andrzeja zabrzmiał jak echo jej własnych myśli. Zerwała się gwałtownie.
— Andrzej! Andrzej!
Wydało jej się, że cała pustynia powtarza jej krzyk, że zbocza wydm. podają go sobie jedno drugiemu dalej i dalej, że jeżeli gdzieś tam w tej czerwonej głuszy jest żywy człowiek, to musi, po prostu musi usłyszeć i odpowiedzieć. Zakłócenia, trzaski, dudnienie zlały się teraz w jedno dalekie, szumiące tło.
— Wstań, mówię ci, wstań. Nieprawda, nic nie słyszysz… to dlatego, że nie chce ci się wstać…
Włosy zjeżyły się jej na głowie. Zrozumiała, że mówi do siebie. Jest blisko. „Ustąp” — przemówiła błagalnie, przecierając rękawicą szybę hełmu. Na próżno. Spoza białej, wirującej leniwie mgły, ukazywały się jedynie rozmazane kontury wydm. Wytrzeszczyła oczy. Pojęła nagle, że noc jest bezchmurna, marsjańska noc bez rosy i mgły, że to tylko zmęczenie…
— Andrzeju — odezwała się nieoczekiwanie dla samej siebie spokojnym, opanowanym głosem. — To ja, Lena, mówię do ciebie. Wyszłam z rakiety, jestem blisko.
Odpowiedzią był słaby, głuchy kaszel. „Jeżeli się natychmiast nie uspokoję — pomyślała — zginiemy oboje”. Kaszel w słuchawkach przechodził w krótkie, urywane chrapnięcia.
— Słuchaj — powiedziała — słuchaj. Możesz nie wierzyć, że słyszysz mój głos. Zgoda. Ale umówmy się — nawet jeśli jestem tylko twoim majaczeniem, poświęć mi trzydzieści sekund uwagi. Trzydzieści sekund. Dobrze?
— Uparta… — wycharczał głośnik. — Czego chcesz?
— Błagam cię, wyłącz fonię i przejdź na namiar. Słyszysz? Wyłącz fonię i przejdź na namiar. Czekam.
Zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, pustynia rysowała się przed nią ostrymi granatowymi konturami łagodnych półkoli, spływających w szeroką czarną perspektywę. Pod głowicą skafandra płonęła mała tarcza odbiornika optycznego. To urządzenie, działające na zasadzie radaru, wchodziło w skład ekwipunku każdego ubioru próżniowego. Używano go zazwyczaj w czasie lotu, kiedy zachodziła konieczność opuszczenia kabiny dla dokonania jakiejś kontroli lub pomiarów. Strumienie cząstek radioaktywnych tryskające z dysz silników atomowych także i na biegu jałowym uniemożliwiały wtedy normalną łączność radiową. Niejeden kosmonauta zawdzięczał życie temu mikroskopijnemu nadajnikowi, który w każdej chwili informował pozostałych członków załogi, gdzie znajduje się jego właściciel. Nie odrywając wzroku od maleńkiego ekranu, ruszyła wolno przed siebie. Po chwili przyspieszyła. Ciemna nitka wiodła prosto jak strzelił na południe. Nagle zachybotała. Znikła na ułamek sekundy, rozpłynęła się w nikłym blasku ekranu. Pojawiła się znowu, przerywana, załamana jak w pryzmacie. Lena pochyliła głowę. Nitka wyprostowała się, rozrosła. Powoli, usiłując opanować drżenie rąk, zapaliła reflektor. Światło rozprysło się jak kula rtęci na szerokich klamrach i kopule hełmu. Sześć kroków dalej, w piaszczystym siodełku między wydmami leżał Andrzej. Nagle zmartwiała. W pierwszym odruchu opuściła bezwładnie ręce. Biel skafandra Batuzowa rozstępowała się szeroką wyrwą, biegnącą od pasa do prawego barku. Obok hełmu czerniał na piasku wylot zerwanego przewodu tlenowego.
Przez następne minuty działała jak w transie. Jeden rzut oka na zegar przekonał ją, że w butlach Andrzeja nie ma już ani milimetra tlenu. Precyzyjnymi ruchami, jak w czasie ćwiczeń, zmieniła butle i podłączyła zerwany przewód do mechanizmu przepustnicy. Zwiększając powoli dopływ tlenu, miarowo uciskała jego klatkę piersiową. W jej dłoni błysnęła strzykawka automatyczna. Pierwsza osłona chemiczna. Wstrząs — jeden, drugi — aż drgnął i poruszył powiekami. Zastrzyk podtrzymujący serce. Seria wstrząsów. Poskutkowało. Stopniowo zaczynał zdradzać oznaki życia. Przyszły gwałtowne torsje. Każde otwarcie ust groziło zaczerpnięciem nowych haustów trującej atmosfery. Targnęła język taśmy izolacyjnej sterczący z pakietu ratunkowego. Powoli, z chirurgiczną precyzją ściągnęła brzegi rozdarcia. Sprawdziła izolację niklowej kryzy hełmu. Teraz dopiero zrzuciła z ramion pas podtrzymujący dodatkowe butle z tlenem. Zdjęła ze stelaża drugą pustą butlę, założyła pełną. Przez chwilę obserwowała leżącego. Jego pierś unosiła się w krótkim jeszcze, ale już miarowym rytmie. Był uratowany.
Kontury wydm zmieszały się nagle z rozgwieżdżonym niebem, zafalowały, po czym podzieliły na wielkie, wirujące koła. Każde z nich gasło powoli w przestrzeni, rozdrabniając się na zanikające pierścienie, jak woda, w którą rzucono kamień
Ocknęła się wreszcie, zbudzona jakimś niewyraźnym, odległym głosem. Mruknęła niechętnie. Wydało jej się, że jest w ośrodku, na Ziemi i że ktoś wzywa ją do pracy w momencie najmniej do tego odpowiednim.
— Leno — usłyszała znowu. Oprzytomniała. W jednej chwili powróciła świadomość miejsca, w jakim się znajduje, i okoliczności, które ją tutaj sprowadziły. Uniosła się szybko na łokciach. Batuzow najwyraźniej przychodził do siebie. Sam wyłączył namiar, przechodząc na bezpośrednią łączność. Poczuła jego rękę na ramieniu. Nagle palce zacisnęły się kurczowo.
— Słuchaj… — wykrztusił — oni… — głos uwiązł mu w gardle. Lena zerwała się na równe nogi. Ann i Piotr także nie mieli już tlenu. Nie mieli go od kilkunastu co najmniej minut…
— Gdzie oni są?!
— Na dole — Andrzej z wysiłkiem oderwał rękę od jej ramienia i wskazał zagłębienie ze spiczastą wieżyczką, zamykającą wejście do podziemi. — Tam jest ich baza…
— Dlaczego nie poszedłeś z nimi? Jego oczy rozszerzyły się nagle.
— Z kim? — krzyknął prawie. — Z kim miałem pójść?
— Jak to…? — Lenie zdawało się, że ponownie traci przytomność — z Ann i Piotrem…
— Z Ann i Piotrem? — powtórzył jak automat. — Z Ann i Piotrem — mruknął raz jeszcze po chwili. Opuścił głowę. Obserwowała go w milczeniu, nic nie rozumiejąc.
— Ja myślałem o nich… — odezwał się wreszcie półgłosem.
— O kim?
— No, o nich… Oni tam są, rozumiesz? Na dole, w bazie. Jeden z nich do mnie strzelił… — mimowolnym gestem musnął swój skafander w miejscu, gdzie pod przezroczystą taśmą izolacyjną widniała wąska szczelina \o czarnych, jakby przypalonych brzegach.
— Niepotrzebnie marnujesz tlen… — Ann obserwowała Pottona siedząc bez ruchu w zagłębieniu korytarza, oparta plecami o gładką, matową ścianę. Nie odpowiedział.
Od kilkudziesięciu minut krążył wzdłuż ścian niedużej komory i jej przedsionka, badając skrupulatnie każde załamanie muru, każdą najdrobniejszą nierówność, nawet miejsca, na które padały refleksy świetlne, kiedy po kolejnych powrotach w pobliże małego pulpitu odsłaniała się nieprzenikliwa ściana, ukazując gorejące trzewia stosu. Osobliwa kurtyna to zapadała, to pierzchała bezgłośnie, przestali już niemal reagować na potworny biały blask, przelewający się nieustannie grzmot przerodził się w głuchą mgłę akustyczną, przez którą ich głosy torowały sobie drogę z największym trudem.