Выбрать главу

W milczeniu zeszli kilka stopni, dzielących salę od korytarza i podeszli do podnóża przezroczystej, rozdwojonej bani, w której wnętrzu widniała świecąca drabinka. Kiedy się zbliżali, blask bijący od jej szczebli topniał powoli, wreszcie, kiedy byli już całkiem blisko, zagasł. Ścianę konstrukcji pokrywała matowa, gąbczasta masa Kiedy odeszli kilka kroków, stała się znowu przezroczysta. Świetlista drabinka ginęła gdzieś wysoko pod stropem. Posunęli się jeszcze kilka kroków do przodu i ujrzeli potrójny rząd ekranów. Osadzone w ramach, sączących matowe światła, biegły łagodnym, trzypiętrowym łukiem od jednej bocznej ściany nawy do drugiej. Mniej więcej w środku hali rozstępowały się, pozostawiając wąskie przejście.

Na pierwszy rzut oka tarcze ekranów wydały się ciemne, wygaszone, puste. Dopiero po chwili dostrzegli, że na każdym z nich widnieje punkt świetlny. Ogniki były rozmieszczone nieregularnie, niekiedy błyszczały pośrodku tarczy, gdzie indziej w rogach lub u dołu. Natomiast ekrany górnego rzędu przecinały jaskrawo świecące linie.

Pod tym całym trójkątem ciągnął się szeroki pulpit, kłujący oczy niezliczoną ilością mikroskopijnych świetlików. Żadnych przycisków, mikserów, przełączników — nic, co człowiek przywykł odnajdywać w dyspozytorniach, całkowicie nawet zautomatyzowanych agregatów, Dolną krawędź pulpitu stanowił rząd niewielkich, kwadratowych wskaźników o lustrzanych powierzchniach. Także i w ich ekranikach w nieskończenie krótkich odstępach czasu pojawiały się i gasły świetliste refleksy.

Ann odeszła kilka kroków w prawo, wymijając podstawę hiperbolicznego wspornika i skierowała się ku środkowi hali, w stronę przejścia w półkolu ekranów. Wpatrywała się to w ekrany, to w lusterka wskaźników, pochylała, wspinała na palce, zaaferowana i podniecona. Podszedł do niej wolno, jakby niechętnie.

— Masz wątpliwości? — zakpił.

— Nie, tylko… — zawahała się.

— Nie? To dobrze. To bardzo dobrze.

— Poczekaj. Chodzi nie o to, czego nie rozumiemy, ale o to, co powinniśmy zrozumieć. To tutaj, wszystko..

— To jest po prostu automatyczna rozdzielnia — przerwał. — Nawet nie sterownia. Sterownia, dyspozytornia, powinna być znacznie mniejsza. Sygnały muszą tam przychodzić w bez porównania bardziej syntetycznej formie. Inaczej nikt nie byłby w stanie ogarnąć tego wszystkiego równocześnie — zatoczył ręką szeroki łuk.

— Tak, oczywiście — przytaknęła, nie odrywając wzroku od światełek zapalających się i gasnących na matowych tarczach. — Myślę — dodała po chwili — że pospieszyliśmy się trochę z charakterystyką ich struktury biologicznej. To znaczy, mają na pewno nogi i są mniej więcej naszego wzrostu. Używają lamp tak jak my. Ale system nerwowy, a w każdym razie system informacyjny, i muszą mieć nieco inny. Znacznie bardziej selektywny. Spójrz na te ekrany i wskaźniki. Co my odbieramy? Nieprzeliczone krocie światełek. Chaos. Dla nich każdy z tych migocących punktów — to informacja.

— Albo element informacji. Niewykluczone, że to wszystko — wskazał perspektywę hali — to tylko wnętrze jakiejś maszyny myślącej…

— Nie. Być może, że do dyspozytorni trafiają już informacje wyselekcjonowane, zharmonizowane w wiązki tematyczne. Ale te procesy, które toczą się tutaj, są także kontrolowane przez ludzi… to znaczy przez nich — poprawiła się. — Inaczej nie byłoby ekranów.

— Kto wie, czy nie pomagają sobie syntetyzatorami, powiedzmy — fotoneuronicznymi. Teoretycznie można wyposażyć w coś takiego każde żyjące stworzenie; O ile wiem, u nas także trwają próby sprzężenia takich aparatów z mózgiem. Rzecz sprowadza się w końcu do przyśpieszenia cyrkulacji bioprądów i wprowadzenia ich w odpowiednio zestrojone pola elektromagnetyczne. Zresztą to twoja specjalność. — Spojrzał na zegarek i podszedł do pierwszego z brzegu ekranu, którego tarczę przecinała świetlista linia biegnąca niemal równolegle do przekątnej z jednym niewielkim wybrzuszeniem w prawym górnym rogu. — Żadnych symboli, żadnych liczb, skrótów… nic. Jasne — mruknął po chwili — od razu zaczęli liczyć systemem liniowym. Pewnie w ogóle nie znają liczb.

Ann pokręciła głową.

— Cywilizacja naszego typu — powiedziała z przekonaniem — musi zaczynać od arytmetyki. Kiedyś ktoś po raz pierwszy użył dwóch kresek na oznaczenie dwóch zwierząt, trzech — dla trzech kroków, czterech — dla czterech grotów krzemiennych — i tak dalej. A cokolwiek byśmy nie powiedzieli — to jest cywilizacja naszego typu. Chociażby ich stosunki społeczne…

— Cóż możesz wiedzieć o ich społeczeństwie?

— No cóż… tylko tyle, że jest idealnie zintegrowane. Nie da się przedsiębrać takich wypraw, prowadzić takich badań i wznosić tego typu budowli, mając na macierzystej planecie jakieś nieuregulowane konflikty. Chodzi przede wszystkim o naukę. Technika, aby mogła stworzyć coś takiego, musi się opierać o kompleksowy, precyzyjny system informacyjny, obejmujący całą rasę.

Mówiąc to szła powoli wzdłuż pulpitu, obserwując grę refleksów w kwadratowych lusterkach. Nagle przystanęła i pochyliła się nisko. — Nie dotykaj — powiedział szybko Potton. Ann wstawała już jednak, trzymając przed sobą ostrożnie dwie jak gdyby. chusty, z wiotkiej, mięsistej materii.

Podała jedną Piotrowi, który odpowiedział gniewnym spojrzeniem, a drugą rozpostarła przed sobą. Dolna krawędź materii opadła nisko, do kolan.

To nie była chusta. Ann trzymała przed sobą maskę, maskę jakby skrojoną dla człowieka. Spod półokrągłej, przezroczystej czaszy szerokimi fałdami spływała ciemna, gąbczasta tkanina z włókien syntetycznych, tworząc rodzaj wysokiego kołnierza, kryzy. Szczyt kopułki przechodził w krótki, pomarańczowy ryj, zakończony okrągłą płaską tarczą przypominającą kolorowy wiatraczek lub rysunek wyjęty z kalejdoskopu.

— To najważniejsze odkrycie — mówiła z radością w głosie — jakiego dokonaliśmy tutaj. To jest… to tak, jakbyśmy zobaczyli ich samych, ich twarze.

— Zabraniam ci dotykać czegokolwiek bez mojego pozwolenia — odparł ostrym tonem. — Skąd wiesz, jakie stosują zabezpieczenia. Poza tym to może być radioaktywne.

Zamilkła, urażona. Wiedział tak dobrze jak i ona, że ich czujniki zasygnalizowałyby od razu wzmożoną radioaktywność, z jakiego źródła by nie pochodziła.

Potton stał bez ruchu, wpatrzony w przezroczystą głowicę. Przez ułamek sekundy wydało mu się, że dostrzega za szybą, na tle czarnej materii zarysy ust… brody… oczu… Powoli uniósł głowę. W głębi hali zamajaczyły nagle bezkonturowe postacie, sylwetki ludzi w okrągłych maskach zakończonych odwróconymi, tępymi lejkami pomarańczowej barwy. Ludzi? Nie, to nie byli ludzie… Gdyby tak naprawdę stanęli przed nimi, co mieliby im do powiedzenia? Czy udałoby się wyczytać z ich oczu, widniejących za pobłyskującymi refleksami świateł szybkami, jakie mają zamiary? Czy czują się tutaj gośćmi — czy gospodarzami? „Gośćmi” — pomyślał z gorzką ironią. Czy wznosi się takie konstrukcje i budowle tylko po to, by je zostawić w spadku gospodarzom? Czy nie na takim tylko lądzie, planecie, które obejmuje się w posiadanie…?