A oni sami? Jak przyjęliby ich wyjaśnienia, dlaczego budując w systemie słonecznym bazę dla badań Ziemi, nie nawiązali łączności z jej mieszkańcami? O ile, oczywiście, chcieliby coś wyjaśniać… Ile czasu musiałoby upłynąć, aby stopniała już nagromadzona nieufność? Czy zanimby się to stało, nie doszłoby do spięcia, chociażby niezawinionego przez żadną ze stron? Spięcia, które mogło przynieść tylko jedno: nieodwracalną w skutkach katastrofę? Ta czarna tkanina miała w sobie coś złowróżbnego, okrutnego, jak niektóre maski w karnawałowym pochodzie.
— Kończy się tlen — burknął wreszcie, ruszając ciężkim krokiem w stronę środka nawy. Mijając naroże pulpitu, załamującego się w tym miejscu pod prostym kątem dla otwarcia przejścia do drugiej części hali, musnął go niechcąco rękawicą. W ułamku sekundy morze świateł przygasło, powietrze rozbrzmiało ostrzegawczym brzęczeniem. Następnie pojaśniało. Na ściany padł potężniejący z każdą sekundą blask. Pod stropem ukazała się płonąca kula, wielkości dużej piłki. Przetoczyła się łagodnie nad wielopiętrową konstrukcją dzieląc posadzkę na kręte, pokruszone odłamki wędrujące z upiornego dnia do głębokiego cienia i zawisła nad ich głowami, dotykając niemal górnego szeregu ekranów. Przypadli do ziemi, porażeni, kryjąc twarze w rękawicach, zresztą na próżno, gorejący blask przenikał wszystko, wydawało się, że każdy z otaczających ich przedmiotów płonie własnym ogniem.
Brzęczenie umilkło, zapanowała cisza. Trwali bez ruchu, tłumiąc oddech, niezdolni do żadnej myśli, próby ucieczki. Wreszcie Półtonowi wydało się, że blask przenikający przez rękawice staje się mniej jaskrawy. Jeszcze chwila i ostrożnie, bardzo powoli odjął ręce od hełmu. Nic się nie stało. Kula nie reagowała na ruch. Uniósł głowę. Natężenie światła topniało wyraźnie. Otworzył oczy. Nagle z przeciwnego, niewidocznego końca hali buchnął ogłuszający syk, wysoki, wibrujący jazgot. Jak gdyby w łonie ogromnego bloku utwardzonej stali powstał nagle monstrualny wir i darł na strzępy litą masę metalu. Ann jednym susem znalazła się obok Piotra i pochwyciła go kurczowo za ramię. Znajdowali się tuż pod boczną ścianą pulpitu w przejściu między trój rzędem ekranów. Półton. wciąż jeszcze nie śmiejąc podnieść wzroku, omiótł spojrzeniem nie zbadaną przez nich połowę hali. Potworny hałas dobywał się gdzieś z ciemności, z boku przeciwległej ściany. Nie towarzyszyły mu jednak żadne zjawiska optyczne.
Nagle zmartwiał. Blask padający z kuli osłabł do tego stopnia, że w dalekiej perspektywie wzrok rozróżniał już znowu krocie kolorowych światełek. Na ich tle, dokładnie naprzeciw przejścia zamajaczyła sylwetka… to przecież nie mógł być człowiek… Skądś, z daleka, dobiegł krzyk Ann. Coś mówiła, słowa tonęły w rozdzierającym powietrze metalicznym syku. Kątem oka dostrzegł jakiś kształt, coś poruszyło się pod ich nogami. Piotr uskoczył błyskawicznie do tyłu, był to jednak tylko cień głowicy jego własnego skafandra. Odruchowo spojrzał w górę, Wydzielająca teraz wiśniowe światło kula wisiała tuż nad ich.głowami. W przeraźliwym, zgiełku łowił jakiś głos, słowa, miękkie, obco brzmiące dźwięki. Na próżno usiłował wyodrębnić jakieś zdanie, chociażby pojedyncze sylaby… Nie był nawet w stanie określić, czy to mówi kobieta, czy mężczyzna.
Wbił wzrok w miejsce, gdzie przed chwilą zamajaczył cień… sylwetka. Poruszył się znowu, wolno, jakby niepewnie. Wzdłuż ściany przesuwał się niewielki, fosforyzujący obłok. Na jego tle obca sylwetka wyostrzyła się nagle. Zachowanie tej istoty wskazywało, że wie o ich obecności w hali. Świecący obłok odpłynął już spoza niej, ale sylwetka pozostała, jej kontury rysowały się ostro, jak gdyby większe… W tej perspektywie mogło to znaczyć tylko jedno — ktoś szedł w ich stronę, zbliżał się…
Piotr szarpnął gorączkowo pasy, jednym rzutem skierował przed siebie ryj przetwornicy. Nie sprawdzając poziomu wylotu, nie celując, wcisnął zapłon ciągłego ognia i nacisnął spust. Atmosferę przeszyły dwie najcieńsze, niewidoczne niemal szklane nitki. W chaosie zgrzytów i syku zabrzmiało coś jak daleki, słaby krzyk. Zanim ich oczy, porażone laserowym ogniem odzyskały zdolność widzenia, sylwetka znikła. Nagle nastała cisza. Ściany, elementy konstrukcji dudniły jeszcze głuchym echem, jakby oddając nagromadzoną w każdym atomie energię drgań akustycznych.
Czekali minutę lub dwie. Ich nerwy i mięśnie, napięte do granic wytrzymałości tajały powoli. Wreszcie Piotr odetchnął głęboko.
— Chodź — nie poznał własnego głosu, który zabrzmiał jak dalekie, spóźnione echo.
— Czy to był… — nie skończyła.
— Automat — odparł szybko.
— Automat… — powtórzyła cicho. Poczuła strużki potu, spływającego spod kryzy hełmu. Szyba zaszła mgłą jak wtedy na pustyni, a może to jej oczy… Kolana ugięły się pod nią, wyciągnęła przed siebie ręce i całym ciałem naparła na płytę pulpitu. Usłyszała śpiewny, miękki głos. Jakby była jeszcze małą dziewczynką i ktoś jej coś tłumaczył, przekonywał, uspokajał. Ktoś bliski, może ojciec. Głos brzmiał tak młodo…
Poczuła na ramieniu mocny chwyt, poprzez wszystkie warstwy skafandra wyczuła szorstkość rękawicy, oprzytomniała. Piotr był tuz obok, trzymał ją mocno prawą ręką. Nie patrzył jednak w jej stronę, stał bez ruchu z głową uniesioną do góry.
Kula znajdowała się nadal tuż nad nimi, wyglądało na to, że towarzyszy im, reagując na każde ich poruszenie. Jej przeraźliwe, gorejące światło dawno już złagodniało, sączyła teraz delikatny, pastelowy blask.
Kula mówiła. Przemawiała dziwnym, śpiewnym głosem mężczyzny. Wyrzucała z siebie metalicznie brzmiące sylaby, spółgłoski połączone wysoką, harmonijną kantyleną, jak gdyby ktoś po każdym ostrzejszym tonie potrącał delikatnie cienką, napiętą strunę. Wytężali słuch próbując z tej półmowy półśpiewu wyłuskać coś znajomego, słowo lub dźwięk tylko, który wzbudziłby jakieś echo w ich świadomości. Na próżno. Głos brzmiał uroczyście, było w nim coś dramatycznego, jak w tekstach antycznych tragedii lub wierszach wygłaszanych przez obcokrajowców, w nie znanym słuchaczom języku. Chwilami wznosił się, rozpadał na pasma drgań, jak gdyby ktoś trącał równocześnie kilka różnie nastrojonych kamertonów. Piotr uczuł nagle, że ramię Ann wymyka się z jego uścisku, usiłował zewrzeć palce, ale z ogromnym zdziwieniem stwierdził, że owładnęła nim jakaś niemoc, zobaczył, że Ann osuwa się obok niego bezwładnie na posadzkę, i z wysiłkiem wzniósł głowę. Kula przybladła jeszcze, oddaliła się, głos cichł powoli, zamierał, jeszcze jeden akord dźwięków, kilka słów, jeszcze słowo, wreszcie rozległ się cichy brzęk, wytłumiony natychmiast i wszystko umilkło. W tym momencie poczuł pierwszy, bolesny atak duszności. Strzałka ciśnieniomierza jego butli tlenowych stała na zerze.
Sprężarki zawyły ostatni raz, zachłysnęły się, nagi” zwolnione i z milknącym pomrukiem, zamarły. Wszystkie rezerwowe butle w zasobnikach komara, nabite tlenem z atmosfery, lśniły czystymi zaworami, gotowe do użytku. Trwało to długo, tutejsze powietrze jest niemal pozbawione tlenu, nieco wyższy procent utrzymuje się jedynie nad pasami zieleni w strefach podbiegunowych. Tam właśnie mieli lądować, inaczej w ogóle nie opłacałoby się instalować w pojazdach ciężkiej aparatury sprężarek. Agregaty zdały jednak egzamin także i tutaj, na pustyni. Mogli ruszać w drogę.
Żal jej było Andrzeja, który spał, rozciągnięty na tylnych fotelach. Zapadł w ten sen natychmiast, kiedy tylko udało im się dopaść komara. Normalna reakcja — po zatruciu i długotrwałym niedotlenieniu. Nie można było czekać, Ann i Piotr, jeżeli jeszcze żyli… wolała o tym nie myśleć.