Выбрать главу

W centralnym punkcie północnego łuku horyzontu wzeszła nowa gwiazda. Patrzącym wydało się, że widzą odbity w ogromnym granatowym morzu refleks świecącej nisko na nieboskłonie Ziemi. Gwiazda wyostrzyła się, znikła, zajaśniała znowu, w rytmicznych rozbłyskach przyćmiewała już światło wędrującego płaszczyzną równika Phobosa. Drugi marsjański księżyc, Deimos, wytaczał się dopiero zza wschodniego widnokręgu. Był właściwie późny wieczór.

Dostrzegłszy ów świetlny sygnał Thorson, Sakadze i Potton wydali okrzyk radości. Od kilku minut przeczesywali tę część linii horyzontu, manipulując tubusami noktowizorów, rozpartych szeroko rozstawionymi łapami na helokoksowym grzbiecie Kopernika.

Piaszczyste garby pustyni rysowały się w pasmach podczerwieni ostrymi konturami, przechodząc od soczystego granatu widnokręgu, poprzez aksamitną czerń do wyblakłej szarzyzny wydm otaczających rakietę. W dobrze klimatyzowanych skafandrach nie czuli zimna, o tym, że temperatura spadła poniżej minus dwudziestu stopni Celsjusza, świadczyła tylko delikatna mgiełka na szybach hełmów, rozpraszająca światło gwiazd, planet i księżyców w tęczowe pierścienie. Była to jedna z tych nocy, w jakie wzniesione oczy astrofizyków wnoszą w zmaterializowaną wizję posiewu Einsteina bolesną samotność osobistych uczuć, wspomnień i nadziei.

Ze śpiewu turbin, unoszących stutonowy ciężar na poduszce powietrznej, pozostawiając za sobą rozpłomieniony ogniem odrzutu, stożkowaty wir pyłu i żwiru, Uzbekistan przetaczał się nad piaszczystymi siodłami, przebiegał garby wydm, zmierzając prosto jak strzelił na południe. Z zawieszonego przez ludzi satelity, z kabiny Kopernika wiodły go sygnały namiarowe i jednostajny ruch radarów. Byli tam wszyscy, wpatrzeni w ekrany centrali komunikacyjnej, kiedy przybysz z Ziemi zacieśniał orbity wokół planety. W napięciu śledzili jego manewry, prowadząc go w bezpiecznej odległości od wyrzutni i jej promienistego słupa. Potem Batuzow został sam ze swoją centralą, jej sygnalizatorami i czujnikami przeliczeniowymi. Bezpośrednia łączność radiowa urwała się, kiedy podchodząca do lądowania rakieta ostatni raz przetoczyła się po niebie, niknąc za linią horyzontu. Pozostała trójka po krótkiej, mozolnej wspinaczce zajęła stanowiska obserwacyjne na grzbiecie Kopernika. Teraz cała północ stała już w łunie, statek rósł w oczach, nikły początkowo odblask wylotowych dysz jego silników pomocniczych przeobraził się w strzelający wybuchami pożar. Wreszcie, przeszywając jaskrawym blaskiem soczewki noktowizorów odwrócił się bokiem, ominął szerokim łukiem pozostawioną przez przybyszów z kosmosu wyrzutnię, podpełzł do Kopernika na odległość dwustu metrów i znieruchomiał.

Wydmy dudniły jeszcze milknącym echem atomowych grzmotów, w powietrzu wirowały rozpłomienione strzępy żwiru, kiedy, nie czekając na opadnięcie kurzawy, biegli już w stronę ciemniejącego, pomarańczowego światła rozżarzonych dysz rakiety.

W połowie kwietnia śniegowe czapy pokrywające skalne masywy u północnego wybrzeża półwyspu Skandynawskiego poczęły się kurczyć. Z dolin kipiała wiosna. Wokół nitrobetonowego kręgu, opasującego stopniami szerokich tarasów kopułę Obserwatorium Zdobywców pod Bergen zakwitły rododendrony. Pastelowe domki, przyssane do stromych granitowych stoków, otoczyły się kolorowymi parawanami bzów i złotego deszczu.

Niewiele pozostało już miejsc na Ziemi, gdzie tokiem pór roku, klimatem, wegetacją flory, władała jak. przed wiekami natura. Doktor Paweł Kulski, urodzony na południowym wybrzeżu Bałtyku, zachował z dni wczesnego dzieciństwa wspomnienie wielkiej przemiany. Działo się to w latach pięćdziesiątych, kiedy po rozruchu podmorskich baterii jądrowych i pokryciu atmosfery szczelną siatką satelitów korekcyjnych, wokół domku jego rodziców na mierzei wiślanej po raz pierwszy zakwitły drzewka cytrusowe. Pamiętał także katastrofę, jaka wydarzyła się niewiele lat później. Dla ratowania załogi eksperymentalnego batyskafu, który uległ awarii w bezpośrednim sąsiedztwie reaktorów, trzeba było na kilka tygodni odciąć dopływ energii do głównego stosu, wbudowanego w dno Zatoki Botnickiej. Były to pierwsze dni stycznia. Ludzie, przyzwyczajeni już do nowego klimatu, masowo zapadali na zapalenie płuc, kwitnące sady pomarańczowe porastające cały nadbałtycki obszar rekreacyjny w ciągu jednej nocy przeobraziły się w upiorny szklisty step pełen dziwacznych szkieletów. Od tego czasu entuzjazm, z jakim chłonął nowy krajobraz swoich stron ojczystych, został raz na zawsze skażony sceptycyzmem zaprawionym jakąś nieokreśloną tęsknotą. Niespodziewanie, kiedy patrzał na smagłe dziewczęta wpinające we włosy kwiaty pomarańczy, kiedy rozsuwał szklane ściany swojego pokoju czyniąc go jakby zaciszną muszlą w zieleni sadu lub też kiedy w czasie wypraw wędkarskich układał się do snu na dnie łodzi — martwiał nagle, porażony powracającą wizją tamtego zeszklonego lasu. „To wszystko fałsz — dźwięczało w uszach. — Fotoplastykon. Eldorado dla ubogich duchem…”

Złościły go te natrętne głosy, tym bardziej, że jako historyk lepiej od innych zdawał sobie sprawę z nieoszacowanej społecznej wartości przemian klimatycznych. Mimo to urlopy spędzał niezmiennie w rezerwatach, w górach Tybetu i Kordylierach, na wyspach Oceanii lub na Spitsbergenie, gdzie wszystko działo się po staremu. Wiosny czekały tam posłusznie na swoją porę, a burze, jeżeli się zdarzały, to prawdziwe, z uczciwymi piorunami, a nie konstruowanymi przez meteorologów. Rezerwatem był także obszar obejmujący północne wybrzeże Skandynawii, kraina fiordów opływających granitowe stopy rudych od mchu skalnych kolosów. Ich grzbiety wieńczyło kilkanaście dużych obserwatoriów, połączonych wspólną siecią mózgów elektronowych. Centrala programowo-odbiorcza znajdowała się w największym z tych ośrodków, wzniesionym w najwyższym punkcie grzebienia otaczającego Bergen, dawną stolicę Norwegii. Nosił on nazwę Obserwatorium Zdobywców, na pamiątkę pionierskich rejsów pramieszkańców tej ziemi, odkrywców wielu lądów, a wśród nich kontynentu amerykańskiego,

Od kilku tygodni jedynym zadaniem tego właśnie obserwatorium, a za jego pośrednictwem całego nadmorskiego systemu badawczego, było utrzymanie łączności z załogą pierwszej bazy marsjańskiej. Nad Morzem Północnym zawieszono w tym celu sześć specjalnie zakodowanych stacjonarnych satelitów komunikacyjnych. Łączność pomiędzy Marsem a Obserwatorium przebiegała bowiem poza Centralną Rozdzielnią.

Od kilku tygodni ośrodek był okupowany przez uczonych, stanowiących coś w rodzaju sztabu operacyjnego Zespołu Koordynacyjnego Programu Marsjańskiego. Tam też skierowano młodego historyka. Po upływie kilkunastu dni do Obserwatorium przybył ponadto profesor Corton, kierownik macierzystego instytutu Kulskiego. Przybycie uczonego mogło oznaczać tylko jedno: z jakichś niewyjaśnionych przyczyn Rada Astronautyczna w całokształcie aktualnych zadań zespołu przeznacza szczególnie poczesne miejsce badaniom historycznym.

Opuściwszy Obserwatorium, Kulski zatrzymał się przy balustradzie ogradzającej najwyższy z betonowych tarasów. Widok, który roztaczał się z tego miejsca, mógł przyprawić o utratę tchu człowieka nawet bez porównania mniej wrażliwego na surowe piękno przyrody. Z lewej i prawej strony horyzont zamykały bielejące jeszcze od północy majestatyczne łańcuchy gór. Na wprost widnokrąg wpływał jaśniejącym w miarę odległości granatem w pasmo mlecznej mgły, nad którym był już tylko błękit. Nisko w dole ścieliła się głęboka zieleń fiordu, podobnego do narzuconego na ląd fantazyjnego liścia figowca. Nieruchome stąd lustro zdobiły błękitne, pomarańczowe i złote punkciki: żaglówki. Mleczne, czekoladowe i żółte domki wyglądały również jak pociągnięte świeżą farbą łódki, zakotwiczone na stromych, skalnych zboczach. Do połowy wysokości góry pokryły się już kwiatami, na szczycie, wokół kopulastego gmaszyska Obserwatorium zieleniały pierwsze kiełki naturalnego alpinarium.