— Nie — przerwał ostro Corton. — Nie było. Kulski uniósł głowę i otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale profesor niecierpliwym gestem nakazał mu milczenie. — Jesteś naprawdę zmęczony — powiedział. — Musisz odpocząć. Nie przerywaj — rzucił widząc, że Paweł kręci głową na znak protestu. — Będę już musiał iść — dodał, spoglądając na zegarek — za kilka minut transmisja. Zastąpię cię dzisiaj. Ale zanim pójdę, muszę ci coś powiedzieć. Popełniłeś dwa błędy: logiczny i rzeczowy. Zresztą, jeden wynika z drugiego — Corton uśmiechnął się i serdecznym gestem przyciągnął Pawła do siebie. Zaskoczony Kulski stracił równowagę, potknął się i całym ciężarem zawisł na profesorze. Ten ani drgnął.
— Przede wszystkim — ciągnął — jeśli historia jak i czas, w którym się dzieje, są nieskończone, to nie można na nią patrzeć tak jak pies patrzy na własny ogon. Nie ucieknie, kiedy zaczniesz ją gonić. Gdybyś jednak chciał na zasadzie paradoksu. — powtarzam: paradoksu, bo przecież Einsteina zna każde dziecko — przyjąć tezę o niezmiennej nieskończoności czasu, to zgodzisz się, że jedynym logicznym wykresem takiej tezy byłaby linia prosta. A że każda linia prosta może mieć tylko jeden punkt, dzielący ją na dwie równe części, więc punkt ten musi się zawsze znajdować w jednym i tym samym miejscu. Czyli że koncepcja „ruchomej” połowy wieczności, przemieszczającej się z upływem czasu, jest nie do przyjęcia. To oczywiście żarty… A teraz poważnie. Wiem, o co ci chodzi. Niektóre kryteria, jakie uważałeś za niewzruszone dla historii i nie tylko historii, okazały się nieco mniej niewzruszone. To był szok. Zresztą — puścił ramię Kulskiego, odsunął się i oparł ciężko o balustradę — mogę ci powiedzieć, że sam przeżywałem to nie mniej… mniejsza z tym. Otrząsnąłeś się z pierwszego oszołomienia i zacząłeś myśleć. Uznałeś zdaje się, że wobec tego, co zaszło, runie cały gmach nauk społecznych i trzeba będzie zaczynać od początku. Teraz… nie, nie tak. Bo to był twój pierwszy błąd. Zapędziłeś się za daleko w analogiach, pomyliłeś epoki. Rozumowałeś tak: kiedyś ludzie oszukiwali się, zabijali w bratobójczych wojnach. Po kilkudziesięciu tysiącach lat rozwoju cywilizacji wreszcie odnaleźli właściwy sens słów: Ziemia — i człowiek. I oto na ten świat pada nowy cień: kosmos. Przybywają obcy. Już pierwszy kontakt z pozaziemską cywilizacją — nawet nie z jej twórcami, a tylko wytworami wznieca wizję nowych tragedii. Czy tak musi być? Może taka jest prawidłowość, taki początek wszystkiego? Przed milionami lat każde przypadkowe spotkanie jaskiniowców z dwóch różnych rodów musiało się skończyć śmiercią jednego z nich… Czy nie tak myślałeś, Pawle? Poczekaj, nie przerywaj. Dalej… przypuśćmy, że po iluś tam latach uda nam się pokonać istoty, które zbudowały bazę na Marsie, Będą to jednak lata. Lata cierpień, tragedii, dezintegracji. Przecież już teraz, kiedy nic jeszcze nie wiemy, zaczęliśmy się oszukiwać. A potem, kiedy przebrniemy przez ten pierwszy kosmiczny kołowrót, czeka nas drugi, trzeci, następne… Wreszcie dojdziemy do porozumienia z wszystkimi rasami zamieszkującymi naszą galaktykę. Ale są przecież inne galaktyki. A po galaktykach…? Wszechświat jest nieskończony… Tak myślałeś, prawda? Otóż powtarzam jeszcze raz: pomyliłeś epoki. Zapomniałeś o czymś, historyku…
Kulski wzruszył ramionami.
— Nawet jeśli zapomniałem — powiedział cicho — to czegóż innego możemy się spodziewać?
— Tego, że zawsze będziemy razem. Mieszkańcy Ziemi. Ze zrobimy dla niej wszystko. A zapomniałeś o tym, co poprzedziło „Bunt Cybernetyków”. Co nasi dziadkowie nazywali: komunizmem. Dzisiaj… dzisiaj tego po prostu nie nazywamy. To jest w nas. Człowiek jest oddany swojej pracy, Ziemi, innym ludziom, bo każdy rok życia, każdy dzień utwierdza go w przekonaniu, że to jest jedyna droga do dobrego samopoczucia i sukcesu — osobistego i powszechnego. Ale pomyśl — dlaczego tak przeżywasz to co się dzieje? Te wszystkie tajemne narady, szyfry, i tak dalej? Bo to godzi w twoje, nie — w nasze idee. Jeżeli o czymś zapominamy, to właśnie o tym. Może dlatego, że nic nas nie zmusza do szukania w pamięci analogii z okresu, w którym rodziła się nasza epoka. Ale weź któregoś z naszych najmłodszych uczniów, zaprowadź go pod pomnik Gagarina i spytaj, kogo przedstawia. Padnie odpowiedź — komunistę. To będzie wiedzieć każdy. Dopiero co czwarty, może co trzeci powie ci, że był to pierwszy człowiek, który patrzył na Ziemię z kosmosu. Kiedy spotykasz Europejczyka i opowiadasz mu o jakimś trzecim Europejczyku, nie przyjdzie ci nawet na myśl powiedzieć: to jest biały. Dlaczego? Bo to oczywiste. I dlatego ja osobiście nie przejmuję się tak bardzo faktem, że depesze z Marsa są szyfrowane i że na Syberii kilkanaście kombinatów produkuje akceleratory fotonowe. Mógłbym ci powiedzieć, że byłem temu przeciwny. Uważałem tak jak ty, że ludzie powinni wiedzieć wszystko. Teraz, obserwując normalny, zdrowy puls życia społecznego, nie jestem już taki pewien, czy miałem rację. Pomyśl, ilu ludzi w tej chwili, w tym momencie, patrzyłoby ze zgrozą w stronę Marsa, wiedząc, że jacyś obcy zbudowali tam wyrzutnię, która skierowana w stronę Ziemi przyniosłaby nam zagładę w ciągu kilku godzin. Jeżeli ty, historyk, omal się nie załamałeś… Muszę już iść.
Corton odwrócił się nagle i szybkim krokiem ruszył w stronę wejścia do obserwatorium, ciemnej plamki, przypominającej mysią norę u podnóża gigantycznej kopuły. Kulski chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył, wyciągnął za odchodzącym ramię, jakby chciał go zatrzymać, i znieruchomiał. Po chwili powoli opuścił rękę, zawahał się i postąpił kilka kroków w stronę schodów, niemal pionowo w ciemniejące zakola skał. Zatrzymał się na pierwszym stopniu, odwrócił, daremnie szukając znajomej sylwetki na tle betonowej półkuli, wreszcie westchnął głęboko, jakby zrzucając nadmierny ciężar, i zaczął schodzić w dół.
Stopnie opadały skalną stromizną, momentami zawisały nad przepaścią, wykute w wąskich pólkach. Mało kto korzystał teraz z tej drogi, personel obserwatorium dojeżdżał z dołu elektryczną kolejką jednotorową, przeciwne zbocze przecinała doprowadzona pod samą kopułę wygodna szosa. Tu i ówdzie skalne ociosy, stanowiące stopnie, były wyrwane lub pochylone, trzeba było skakać z jednego bloku na drugi lub trawersować, szorując brzuchem po omszałych głazach. Mijał rozpadliny z buszującymi pod kamieniami strumieniami, chwilami rozpaczliwie balansował, wpadając z rozpędem na strome piargi. Szedł coraz szybciej, właściwie biegł już, na czoło występowały mu kropelki potu mieszając się z rosą strąconą z przydrożnych krzewów i karłowatych buków. W pewnym momencie wzniósł wzrok do góry i zatrzymał się.
Niebo, dotąd pogodne, zarastało ciemnymi, puszystymi chmurami. Spomiędzy ich postrzępionych brzegów słońce wyłuskiwało malejące płaty soczystego, jakby spryskanego lśniącą polewą błękitu. Zza skalnej ściany, po przeciwnej stronie zatoki, wytoczył się grzmot. Echo przyjęło go i odrzuciło w tej właśnie chwili, kiedy zza gór dobiegł nowy basowy pomruk. Spadły pierwsze krople.
Wiosenne deszcze na tym wybrzeżu, obmywanym, jak przed wiekami, ciepłym prądem zatokowym, bywają gwałtowne i krótkie. Łagodny wiatr gładzi raczej niż siecze ciepłymi pacynkami. Kulski otworzył usta, roztarł językiem kilka kropel, krzyknął radośnie i puścił się biegiem. Natychmiast zgubił ścieżkę, długimi skokami przeciął piarżystą rynnę i wpadł na strome, trawiaste zbocze. Zamykała je skalna grzęda. Wypatrzył wygodne, wąskie siodełko, pokonał je i zaczął schodzić strzępiastą granią opadającej stromo galeryjki. Grzmoty jakby przycichały, chociaż deszcz padał coraz gęstszy. Burza przechodziła bokiem. W oddali, na morzu, błyskały już łachy słonecznego srebra. Tylko nad kopułą obserwatorium stała jeszcze grafitowa, zwalista chmura, opadająca zwartą ścianą ulewy. Galeryjka urwała się nagle. Kilkanaście metrów poniżej zieleniła się niemal pozioma łączka. Jedyna — jak się zdawało — droga prowadziła przez lekko przewieszony garb, obcięty z obu stron jak nożem. Bez chwili zastanowienia położył się na brzuchu, okraczył filar i szorując po skale całym ciałem, zjechał na wąską półkę tuż nad przewieszką. Trawers w lewo. Ostatnie metry dzielące go od łączki przebył na spodniach, sunąc wraz z odłamkami skał, żwirem i kępami mchu. Wylądował z impetem, który rzucił go na kolana. Pozostał tak, wdychając zapach zroszonej trawy, kiedy dobiegł go nagle głośny śmiech.