Выбрать главу

W odległości dwóch metrów, tuż pod przewieszką, skała załamywała się, tworząc coś w rodzaju koleby. Stało tam dwoje młodych ludzi.

Oboje powitali zniebazstąpienie Kulskiego życzliwym śmiechem.

— Pan z tej czarnej chmury czy z tej różowej?! — zakrzyknął chłopiec.

— Na pewno z różowej — zaśmiała się dziewczyna — z czarnej zlatują na miotle!

Kulski podniósł się powoli. Oprzytomniał. Uśmiechnął się do niespodziewanych świadków swojego karkołomnego zjazdu i usiłował doprowadzić do porządku ubranie. Błyszczące włókno, nasycone parami miedzi, przedstawiało obraz całkowitej ruiny.

— Niechże się pan schowa. Jest miejsce — powiedziała dziewczyna. Kulski potrząsnął głową.

— Teraz? — odrzekł, wskazując brunatnoszare plamy na spodniach i bluzie. — Zresztą śpieszy mi się.

— Do diabła z tymi rezerwatami — zezłościł się chłopak. — Zamówiłoby się przyzwoitą wiosnę, bez żadnych głupich sztuczek i tyle. Mokniemy, marzniemy — bo komuś się wydaje, że tak jest szalenie naturalnie! To ma być ta rzadka rozkosz obcowania z przyrodą. Dziękuję pięknie!

— Nie zrzędź — zawołała wesoło dziewczyna — mogło być gorzej. Jakaś mała lawina albo trzęsienie ziemi… kto wie, co jeszcze wymyślą ci dziadkowie od ochrony przyrody!

Kulski wyprostował się i ruszył przed siebie. „Z różowej chmury…” Uśmiechnął się gorzko. Nie przyleciał wprawdzie na miotle, ale też z pewnością nie z różowej chmury.

Łączka kończyła się tarasem, przez który przebiegał tor kolejki. Podszedł do pierwszego z brzegu wspornika, przywołał wagonik i po chwili jechał już z powrotem, do góry.

Kiedy stanął u stóp kopuły obserwatorium, ta rozbłysła nagle niby ogromna mydlana bańka. Chmury rozstąpiły się, ich ostatnie zatoki szybko topniały w wiosennym słońcu. Kulski odetchnął głęboko i omiótł spojrzeniem wierzchołki otaczających Bergen gór. Wilgotne powietrze jak gdyby przyśpieszało bieg promieni słonecznych, wyniosłe granitowe czapy leżały dosłownie na wyciągnięcie ręki. Wzdrygnął się nagle na dźwięk niemiłego, natarczywego dźwięku. Minęło kilka sekund, zanim rozpoznał sygnał wywoławczy swojej wmontowanej w zegarek stacyjki. Automat zaskrzeczał ponownie. Kulski nerwowym ruchem podniósł dłoń.

— Słucham — rzucił.

— Kolega Kulski? — poznał głos Cortona. Wydało mu się, że brzmi jakoś inaczej niż przed godziną, kiedy się rozstawali, jakby niepewnie.

— Słucham, profesorze — powtórzył.

— Gdzie jesteś?

— Na górze. Stoję przed wejściem. — Kulski wiedział już, że coś się stało. Ton Cortona nie wróżył niczego dobrego.

— Poczekaj. Zaraz wyjdę.

Kulski postąpił kilka kroków do przodu i zawisł spojrzeniem w drzwiach wejściowych, które z bliska przypominały półkoliste, przezroczyste skrzydła. Po chwili drgnęły, błysnęły ognikami słonecznych refleksów. Wyszedł Corton. Zrobił kilka kroków i przystanął. Kilkanaście sekund wpatrywał się w Kulskiego. Wreszcie przemówił:

— Przygotuj się, Pawle. Pojedziesz do profesora Bo Lorena.

Kulski poruszył bezgłośnie wargami. Twarz Cortona przypominała tragiczną maskę z głębokimi cieniami pod oczyma.

— Co się stało? — wykrztusił wreszcie.

— Tam dowiesz się wszystkiego — odparł szybko profesor. — Mogę ci powiedzieć tylko tyle, że kończy się dla ciebie okres obserwacji. Będziesz musiał działać. Poza tym… — zawahał się.

— Słucham — wyszeptał Kulski.

— Nie myśl i nie mów nigdy o historii… także o naszej historii, tak, jak mówiłeś do mnie tutaj, przed południem. Tym bardziej… — uniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy — tym bardziej że teraz dopiero będziesz miał powody, żeby powiedzieć „za wcześnie…”

ROZDZIAŁ VI

— To zaczyna być już nudne — powiedziała Lena, sięgając po termos z kawą. — Gwiazdy w dzień, gwiazdy w nocy, w dodatku chmur ani na lekarstwo… Człowiek mimo woli wpatruje się w horyzont, z nadzieją, że ujrzy wschodzące słońce. Batuzow zatrzymał komara, okręcił się wraz z łóżkowatym fotelem i podał jej swój kubek. Gorący płyn parzył podniebienie, przekładając naczynia z ręki do ręki zdmuchiwali obłoczki pary.

Przezroczyste ściany pojazdu nie zapewniały takiej izolacji termicznej, jak azbestowe włókno skafandrów. W kabinie było porządnie zimno. Mimo to ich hełmy kołatały na tylnych siedzeniach, odrzucone; po kilku tygodniach badań prowadzonych w beztlenowej atmosferze nauczyli się wykorzystywać każdą okazję do uwolnienia karków od ciężaru ciasnych, krępujących swobodę ruchów kryz.

Batuzow odstawił pusty kubek i spojrzał przed siebie.

Dochodziło południe. Ciemnogranatowe niebo, wysypane gwiazdami, przypominało papier z opakowania świątecznych prezentów. Phobos wchodził właśnie w trzecie w ciągu tej doby zaćmienie. Deimos wisiał tuż nad horyzontem, sącząc blade, rozmokłe światło. Słońce pozbawione niemal korony, w które można się było bezkarnie wpatrywać nieuzbrojonym wzrokiem, stało w zenicie. Na północy błyszczała najjaśniejsza na marsjańskim firmamencie — Wenus. Po przeciwnej stronie widnokręgu, tuż za białożółtą Ziemią widniał nieco ciemniejszy punkt: Księżyc, w tej samej fazie co planeta-matka. Jak okiem sięgnąć ani jednego obłoku, ani strzępka chmury. Coś takiego można zobaczyć na Ziemi, nocując w czasie pełni w najwyższych partiach gór.

— Przyzwyczaisz się — powiedział Batuzow. Skinęła głową.

— Tak — odezwała się po chwili. — Do tego tak — dodała znaczącym tonem, bez uśmiechu.

Zrozumiał. Dojadło mu już to milczenie, wiedział, że ona przeżywa wszystko jeszcze bardziej emocjonalnie, że jest jej ciężko, że konsekwentne omijanie w ich rozmowach pewnych tematów pogarsza sytuację, dorzucając do innych trosk gorycz osamotnienia. Wiedział też jednak, że słowa niczego nie zmienią, że kiedy raz zaczną, pociągnie to proces lawinowy, zapędzi ich w zaułek, w którym już po kilku dniach atmosfera stanie się tak zawiesista, że zabraknie jej dla obojga, że zaczną tęsknić do samotności. A to oznaczałoby koniec, w każdym razie dla niego, dla tego czym była ta kobieta, czym zaczynała dla niego być, wbrew sobie i poza jego wolą, poza całym ich dotychczasowym życiem, które zdawało się zmierzać do jednego celu: astronautyki, misji — bo nie można nazywać tego zawodem — badacza ciał niebieskich i próżni.

Unikając jej wzroku sprawdził wskazania czujników, ujął drążki kierownicy i pchnął pedał. Biegi przeskoczyły bezgłośnie, koła targnęły miałki grunt, naparły na podłoże, komar potoczył się miękko, od razu nabierając prędkości. Po chwili zmienił nieznacznie kurs. Pozostawiając za sobą łagodne łuki kolein, wytłoczonych w rudym pyle, ruszyli prosto w stronę zamykającego horyzont pasma wysokich gór. Cyferki w ostatnim okienku licznika kilometrów zlały się w jedną, migocącą taśmę. Dwa tysiące dwadzieścia jeden, dwa tysiące dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy… cztery…