Выбрать главу

Liczby nic nie mówiły o przestrzeni, którą pozostawili za sobą od wczoraj, od czwartej rano, kiedy opuścili rakietę. Głośniki milczały, jakby urągając trudowi człowieka, dwojga ludzi, którzy przecięli dwie wielkie, czerwone pustynie, rozdarte kilometrowej szerokości bezdennymi zdawało się szczelinami, jak gdyby cała planeta rozsadzona potwornym wybuchem jądra, pękała w wyszczerbione skalne czerepy.

Piętnaście po trzeciej czasu miejscowego zatrzymali się u stóp długiego upłazu podprowadzającego pod wąską przełęcz między dwoma zwalistymi, skalnymi szczytami. Od pewnego czasu grunt stawał się kamienisty, opuścili pyliste podgórze, miejsce czerwonego miału zajął żwir, potem osypiska, wśród których coraz częściej pojawiały się wielkie, kanciaste głazy i osobliwe, nie mające nic wspólnego z panoramą jurajskich wapieni, ostańce. Omijali już tylko te ostatnie, pojedyncze ułamki skalne zmieniły się w jedno najeżone rumowiskiem pole, którym targany gwałtownymi podrzutami komar parł wzwyż jak tocząca się wbrew prawom ciążenia gumowa piłka.

— Przejedziemy przełęczą — Batuzow, manipulując przy hełmie, wskazał szczerbę między skalami. Skinęła głową, już gotowa, z ręką na przełączniku zapadni.

— Jak zwykle?

Przytaknął, dając znak, że może spuścić ściany kabiny.

Po dziesięciu minutach byli gotowi. Próbki skał spoczęły w zasobniku, wyniki analizy atmosfery i sondy sejsmicznej wzbogaciły pamięć neuraksa. Kolejny epizod mrówczej, wielodniowej kampanii badawczej, nazywanej przez nich dla odróżnienia od zadań grupy Rankona — powierzchniową. Od dwudziestu czterech dni nie robili na dobrą sprawę nic innego. Pozostawieni sami sobie, przejęli ciężar realizacji całego programu badawczego, opracowanego przed startem z Ziemi, kiedy nikt się nie spodziewał, że na najbliższym kosmicznym sąsiedzie, zmierzonym, zbadanym i obfotografowanym przez setki bezludnych sond, przyjdzie człowiekowi po raz pierwszy w jego historii spotkać się z obcą cywilizacją.

Tamci, z Uzbekistanu, niewiele godzin po lądowaniu przenieśli się do podziemnej hali — bazy przybyszów z kosmosu. Okazało się, że nieprzenikliwie dla oka ściany, a raczej zasłony wyznaczające granice pól siłowych są równie jak dla oka nieprzenikliwe dla gazów. Po zainstalowaniu prowizorycznej stacji filtrów i sprężarek tlenowych pozwoliło to uczonym pracować tam w głębi bez skafandrów.

Od tego momentu Sakadze i Batuzow stracili z nimi praktycznie wszelki kontakt. Odczuli to tym boleśniej, że ekipa przybyła na pokładzie Uzbekistanu, nie mając w swym składzie biologa, dokooptowała Ann Thorson. Również Potton przeniósł się do grupy eksplorującej podziemia, obejmując funkcję zastępcy szefa połączonych ekip, Adama Rankona.

Od czasu do czasu któreś z nich pojawiało się w kabinie Kopernika. Mówiono wtedy o pracy Leny i Andrzeja, wymieniano i komentowano wieści z Ziemi. Nikt nigdy nie powiedział słowa na temat postępu badań w podziemiach. Pozostała na powierzchni dwójka wiedziała, że oficjalne transmisje dla Agencji Astronautycznej są kamuflażem, że z podziemi co kilka godzin płyną w kierunku Ziemi zaszyfrowane meldunki, odbierane przez wąską grupę uczonych, wybranych z Zespołu Koordynacyjnego. Wobec respektowanej przez obie strony „zmowy milczenia” starano się nadać tym sąsiedzkim spotkaniom charakter beztroskich, koleżeńskich wieczorków. Nie udawało się to, bo nie mogło się udać. Coraz rzadziej się uśmiechano, coraz częściej po kilku wymienionych zdaniach następowały przewlekłe chwile milczenia. Nic więc dziwnego, że wizyty w Koperniku stawały się coraz rzadsze i krótsze. Oczywiście, nikt nigdy nie powiedział Lenie ani Andrzejowi, żeby nie przychodzili do podziemi. Po prostu ich nie zapraszano. Najczęściej przyjeżdżała, oczywiście, Ann Thorson, zwykle w towarzystwie młodego profesora cybernetyki inżynieryjnej w Neapolu, Giovanniego Como. Najstarszego z załogi Uzbekistanu, Michała Puszkina znali dobrze jeszcze z czasu studiów. Był to wesoły, szpakowaty mężczyzna, zawsze skory do żartów i studenckich figli.

Uśmiech nie schodził z jego twarzy nawet w najbardziej dramatycznych momentach, jakich nie skąpiła praca na stanowisku kierowania eksperymentalnego Instytutu Astrochemii w Nachodce. Przychodził niestety rzadko, Lena powiedziała kiedyś, pod wpływem impulsu, że musiał być przeciwny pozostawieniu ich samych w Koperniku i że czuje się skrępowany, dostrzegając lepiej od innych ich żal, nabrzmiewający pod cienką, napiętą błoną milczenia. Kto wie, może trafiła w sedno, bo Ruszkin przy całym swym rubasznym humorze i chłopięcym sposobie bycia był człowiekiem wrażliwym i w gruncie rzeczy nieśmiałym. Potton oraz czwarty członek drugiej załogi, pilot-konstruktor Gordon Whiten, nie pokazali się ani razu.

Silniki szły na pełnych obrotach, ich głos przypominał granie rozpędzonego do kosmicznych szybkości dziecinnego bąka, amortyzatory z rozpaczliwym miauczeniem chwytały ciężar pojazdu, spadającego z kanciastych głazów. W nieustającym tańcu, targani na boki, wgniatani w siedzenia by za chwilę w kolejnym podrzucie chronić kaski przed rozbiciem o dach kabiny, pełzli w górę upłazu. Wydawało im się, że ta koszmarna jazda trwa już godziny, w rzeczywistości zaczęli forsować przegradzający pustynie wyostrzony masyw skalny niespełna dwadzieścia minut temu. Czekała ich jeszcze godzina takiej wspinaczki, zanim osiągnęli przełęcz.

Siodło lśniło skalną gładzizną jak zalane szkliwem. Komar przyśpieszył, wtoczył się miękko na szczytowy garb przełęczy, koła zagwizdały w poślizgu. Stali.

W ciszy, która spłynęła jak cień na rozpaloną księżycową pustynię, dały się niemal natychmiast słyszeć charakterystyczne trzaski i poskrzypywania. W chłodnej atmosferze kurczyły się gwałtownie rozżarzone tryby silników. Ogłuszeni, zmaltretowani piekielnym tańcem siedzieli dłuższą chwilę bez ruchu. Napięte mięśnie powoli wiotczały, łomot w skroniach przycichał, wreszcie Batuzow westchnął głęboko i leniwym ruchem sięgnął do dźwigni. Ściany rozstąpiły się i zapadły.

Powierzchnia obłego szczytu, sterczącego nad przełęczą, miała barwę miodu. Błyszczała w słońcu jak gdyby naprawdę zalana tężejącą słodką masą. Spieszyli się. Była to iście lodowa wspinaczka, gorsza, bo skalnego szkliwa nie wziąłby żaden czekan czy raki, w polu widzenia nie było najmniejszej szczeliny ani szczerby, palce nie znajdowały uchwytów. Każdy krok groził ześliźnięciem się w przepaść, przed postawieniem stopy trzeba było chwilę balansować, wyważając ciężar ciała. Wejście na stumetrową stromiznę pochłonęło w tych warunkach blisko godzinę.

Jak okiem sięgnąć rozlała się przed nimi przestrzeń, podobna do jasełkowej dekoracji, a właściwie niepodobna do niczego, co komukolwiek z ludzi zdarzyło się dotychczas oglądać. Gładkimi garbami, jakby zwieszonymi skalnymi palcami, zbocze opadało stromo ku zasłanemu piarżyskiem pogórzu. Za kamieniskiem, wzdłuż całego widocznego masywu gór ciągnął się kilkunastometrowy pas czystego gruntu barwy palonej cegły. Na wschodzie topniał w rudawej mgle, zacierającej linię horyzontu, od zachodu ginął u podnóży strzelistych strzępiastych szczytów. Należały do tego samego masywu, na którym stali. Pojedynczy rząd niebotycznych wypiętrzeń, jak gdyby sztucznie wkopanych w pustynię, zataczał łuk o promieniu kilkuset kilometrów. Przypominało to wycinek ściany gigantycznego krateru. Skalisty grzebień nieznacznie tylko malał oddalając się ku widnokręgowi i wsiąkał w granat firmamentu.

Na wprost, za pasem czerwonej ziemi, rozciągały się niezmierzone połacie, jakby obsypane pomarańczowym śniegiem. Podobne do morskich płycizn majaczyły tu i ówdzie bezkonturowe plamy czerni i głębokiej zieleni. Były to osławione marsjańskie „plantacje”, przyczyna bezsennych nocy dwudziestowiecznych astronomów i przyrodników. Dziś już dokładnie zbadane i obfotografowane, od dawna odarte z wszelkiej tajemniczości, przechodziły stopniowo do podręczników dla coraz to niższych klas. Co innego jednak wiedzieć — a co innego być pierwszym, który zobaczył.