Выбрать главу

Łańcuch górski otaczał od południa obszary Caduceaty i Apollonii. Na terenie tej ostatniej, gdzieś przed nimi, leżał hipotetyczny punkt lądowania Kopernika. Za ich plecami pozostała Liguria z jej pylistą pustynią, która omal nie stała się ich grobem. Dziś po raz pierwszy mieli opuścić jej granice. Harmonogram badań trzymał ich dotychczas w pobliżu statków, w promieniu nie przekraczającym trzydziestu kilometrów. Dopiero po zakończeniu wstępnego etapu przyszła kolej na dalsze wyprawy. Trudno się dziwić, że celem pierwszej stały się tereny Apollonii, rejon wytyczony przed startem pod budowę pionierskiej bazy Ziemian na Marsie. Tam była woda, pochodząca z topniejącej czaszy śniegowej pokrywającej krąg bieguna północnego, tam płużyło się życie roślinne, tam wreszcie, nad „plantacjami” zaobserwowano osobliwe tlenowe mikroklimaty. Uboga flora pokrywała niecki ciepłych dolin, zwanych przez dawnych astronomów „morzami” także w innych rejonach planety, były one jednak znacznie gorzej zaopatrzone w wodę, w sąsiedztwie której biologowie spodziewali się znaleźć najciekawsze i najbujniejsze kolonie roślin. W normalnych warunkach regulamin zabraniał oddalania się od statku na tak dużą odległość. W obliczu konkretnej sytuacji, w jakiej postawiła ich awaria Kopernika, a przede wszystkim wobec prowadzonych przez zasadniczą grupę badań obcej bazy kosmicznej, nie mieli jednak wyboru. Należało albo w ogóle zrezygnować z wyprawy, albo zdecydować się na jazdę komarem. Zresztą pojazd ten przystosowany do wszelkich możliwych warunków i rozwijający w łatwiejszym terenie bardzo znaczną szybkość, spełniał praktycznie wymogi bezpieczeństwa. Miał przy tym tę wyższość nad statkiem, że pozwalał jadącym na bezpośredni kontakt z badanym terenem, po prostu można było więcej zobaczyć. Przemierzyli więc obszar Ligurii, robiąc chwilami trzysta kilometrów na godzinę. Zatrzymywali się tylko na krótko, dla przeprowadzenia stereotypowych badań. Przełęcz, na której teraz stali, dzieliła na dwie równe niemal części wycinek skalnego muru pomiędzy Ligurią i Apollonią.

Jak urzeczeni wpatrywali się w ogromną, pofałdowaną płaszczyznę, podobną do płótna faszysty, naciągniętego na nieruchomą, nieskończoną karawanę wielbłądów. W pewnej chwili spojrzenie Batuzowa padło na twarz Leny, stojącej kilka kroków dalej, w nieznacznym, łagodnym zagłębieniu skalnym. Musiał się uśmiechnąć. W jej oczach podążających wzdłuż linii horyzontu widniał najczystszy, dziecinny zachwyt. Wyglądała jak mała dziewczynka, po raz pierwszy w życiu zabrana do lunaparku. Z otwartymi ustami wpatrywała się w miejsce, gdzie grzebień fantazyjnych, jakby zastygłych w płynnym wybuchu skał, przebijając żyłę rudawej mgły, wsiąkał w gwieździsty granat. Nie myśląc o tym, co robi, jak zahipnotyzowany postąpił kilka kroków i objął ją ramieniem. Nie odsunęła się. Po dobrej chwili odwróciła powoli głowę i spojrzała na niego, jak gdyby bezgranicznie zdumiona.

— Podoba ci się? — spytał wysokim, nieswoim głosem. Nie odpowiedziała. Zrobiła ruch, jakby chciała postąpić do przodu. Natychmiast cofnął ramię.

— Tam będziemy nocować — powiedział już zwykłym tonem, wskazując ciemniejący pod widnokręgiem pas zieleni. — Rano, kiedy będzie jeszcze rosa, polecę na łąkę i przyniosę ci bukiet najpiękniejszych marsjańskich ostów.

Drgnęła jak zbudzona ze snu.

— Przyjmę osty jako dowód rzeczowy. Załączę je do raportu o naruszeniu statutu marsjańskiego rezerwatu biologicznego. Mówiąc to odwróciła głowę. Oślepiony słonecznym refleksem, który zapłonął w szybie jej hełmu, nie wiedział, czy mu się zdawało, czy rzeczywiście przez jej twarz przemknął krótki, mimowolny uśmiech. „Czy tak będzie zawsze?” — pomyślał.

— Wracamy. — Głos Leny brzmiał sucho, rzeczowo. Nie czekając na niego zaczęła ostrożnie schodzić w kierunku przełęczy. Zamyślony, podążył za nią. Nic się nie stało, nic nie zaszło, skąd więc to wrażenie, a raczej pewność, że ich „zmowa milczenia” wkroczyła w nowe, dotychczas nie objęte zakazem obszary.

Bez przeszkód zjechali zboczem łagodniejszym ż tej strony i wolnym od kamienistego osypiska. Gładki jak stół pas czerwonej ziemi pozwolił na rozwinięcie maksymalnej szybkości. Pędzili w milczeniu, koncentrując uwagę na tarczy radaru i okienkach czujników. Po godzinie Batuzow przesunął nieznacznie dźwignię kierownicy. Komar, przemierzający dotąd prostym skosem podgórską równinę, zatoczył łagodny łuk, odwracając się tyłem do szczytów i biorąc bezpośredni kurs na biegun.

Od przełęczy, gdzie przekroczyli granicę Apollonii, dzieliło ich już przeszło dwieście kilometrów. Wciąż jeszcze daremnie wypatrywali przed sobą pierwszych smug zieleni, której rozległe kolonie tak wyraźnie rysowały się w krajobrazie widocznym ze szczytów. W pewnym momencie Batuzow oddał stery Lenie, a sam zajął miejsce z tyłu, przy pulpicie małego pokładowego analizatora.

Jazda stawała się uciążliwa. Nie robili teraz więcej niż pięćdziesiąt na godzinę. Za czerwonym pasem ziemi, grunt z każdym kilometrem twardniał, amortyzatory nie nadążały za coraz częstszymi wyrwami i wybrzuszeniami kamienistego podłoża. Cienkie warstwy gleby rozstępowały się chwilami na dość znacznych połaciach, obnażając skalne łysice, porznięte żyłami jakichś brudnobiałych, zwietrzałych minerałów. Szczeliny stawały się coraz szersze, rozdęcie opon komara nie na wiele się zdało, po kilku minutach zaczęło tak rzucać, że chcąc nie chcąc musieli jeszcze bardziej zredukować szybkość.

Nagle Lena krzyknęła i szarpnęła gwałtownie dźwignię, zwalniając równocześnie pedał gazu. Komar zakręcił w miejscu, uwiązł dwoma kołami w głębokiej wyrwie, wyszarpnął się, tracąc rozpęd wykonał gwałtowny skok do przodu, po czym znieruchomiał.

— Co się stało? — wykrztusił Batuzow, gramoląc się z powrotem na siedzenie. — Kontrola drogowa?

— Patrz, co się dzieje — Lena, zawstydzona trochę swoją nieopanowaną reakcją wskazała palcem tarczę wskaźnika ferrofotonowego.

— Obserwuję go od dobrych kilku minut — rzucił cierpko, rozcierając kolano. — Zanim rozbijesz komara, warto byłoby może dojechać do źródła tego bałaganu.

Tarcza wskaźnika, którego dwie nikłe osie wykonywały zwykle żmudny i długotrwały marsz, zanim wykazały jakiekolwiek zmiany, przypominała kolorowy, wirujący młynek.

— Kobalt, nikiel, dysproz — recytował Andrzej, regulując wziernik analizatora — i chyba żelazo…

— Żelazo?

— Uhm… — mruknął. — Jakieś dziwne, jakby aktywne…

— Same ferromagnetyki — powiedziała, jakby do siebie, Lena.

— O dość dużej sile koercji — uzupełnił. — Ale to nie

wszystko. Spójrz na kompas.

Odwróciła się szybko i pochyliła nad umieszczoną między siedzeniami cebulastą tarczą.

— Odchylenie?! — wykrzyknęła. — Tutaj, pod biegunem?

— Odchylenie. I to pod bardzo znacznym kątem..

— Co to może znaczyć? Jakieś pokłady? Pokiwał z powątpiewaniem głową.

— Widma dają niemal idealnie proste graniczne. Nie widziałem jeszcze tak uwarstwionych naturalnych złóż…

— Wychodzimy?

— Tutaj? Poczekaj, pojedziemy kawałek w kierunku tej nowej północy magnetycznej.

— Zboczymy z drogi — mówiąc to, pchnęła drążek. Silniki zaskoczyły natychmiast. Jedno spóźnione miauknięcie doleciało z piasty prawego środkowego koła. Batuzow zanotował to w pamięci. Trzeba będzie wyregulować.