Jechali torem wytyczonym przez igłę kompasu, jej przedłużonym po horyzont ramieniem. Gdzieś przed nimi, na pozornie pustej równinie znajdowało się coś, co wzbudziło niepokój czujników. W pewnym momencie wprost przed sobą, w skośnych już promieniach słońca dostrzegli jak gdyby prosty, betonowy krawężnik. Podjechali bliżej.
— Więc to tak — mruknął Batuzow. — Otóż i twoje złoża.
Nie odpowiedziała. Tylko szaleniec mógł przypuścić, że coś takiego stworzyła natura.
W sercu kamienistej głuszy, jak okiem sięgnąć pozbawionej jednego wzgórza, nie mówiąc już o czymś, co przypominałoby drogę, leżała płaska, kamienna bryła, jak gdyby cokół pomnika o pięćdziesięciometrowym boku. Białe ściany kwadratu mniej więcej półtorametrowej wysokości wyrastały wprost z pustyni. Gładka powierzchnia lśniła jak wypolerowana.
Komar toczył się powoli wzdłuż prostopadłej ściany. Osiągnąwszy naroże skręcili ostro. Andrzej zerknął na kompas. Igła wykonała kilka szybkich obrotów i stanęła, wycelowana w środek cokołu. To samo powtórzyło się za następnym rogiem. Wskaźnik ferrofotonowy dawno stał się bezużyteczny, demonstrując już nie młynek, a tęczowy wir o pustym, martwym oku.
Komar wytoczył się właśnie zza czwartego, ostatniego narożnika. Batuzow składał już usta do krzyku, kiedy Lena szarpnęła hamulce. Zatrzymali się może dwadzieścia centymetrów przed krawędzią wykopu, a raczej niewielkiej studni o utwardzonych ścianach. Pośrodku zagłębienia widniała spiczasta wieżyczka.
— Wysiadamy? — odezwała się po chwili Lena. — Czy może poczekamy na specjalistów od podziemi? A nuż mieliby do nas pretensje?
Batuzow spojrzał na nią z wyrzutem i nic nie mówiąc otworzył kabinę.
Po chwili, z wyciągniętymi przed siebie ramionami zbliżał się powoli do wieżyczki. Z góry, z siedzenia wysokiego pojazdu wyglądał w swoim skafandrze jak średniowieczny kapłan, odprawiający misteria. Ale nic się nie stało.
W przeciwieństwie do automatów zamykających gardziele szybów koło wyrzutni, wieżyczka pozostała obojętna zarówno na ich obecność, jak i wszelkie gesty, manewry, wreszcie brutalne postukiwanie.
— Trudno — powiedziała wreszcie Lena. — Jednak nie obejdzie się bez specjalistów. Przepraszam, już nie będę — dodała przekornie, pochwyciwszy jego spojrzenie.
Przekonawszy się, że wszelkie próby poruszenia wieżyczki pozostają bezowocne, wrócili do pojazdu i nie podnosząc ścian zakończyli rundę wokół cokołu wracając do miejsca, z którego wyjechali. Po krótkiej naradzie zdecydowali się przeszukać najbliższą okolicę. Zajęło im to bite półtorej godziny. W zapadającym szybko zmroku doszli ostatecznie do wniosku, że teren otaczający płytę nie kryje już żadnych niespodzianek. Nie było ta więcej studni z; wieżyczkami, nie natrafili też na resztki budulca czy też jakikolwiek inny ślad czyjejś obecności. Wracając, podjechali pod samą ścianę cokołu. Batuzow podciągnął się na rękach i niezgrabnie, z trudem pokonując ciężar skafandra wskoczył na powierzchnię płyty. Następnie podał rękę Lenie i po chwili stali już obok siebie na krawędzi kwadratowej gładzizny, ostrożnie, nieufnie badając.grunt pod stopami. Lena postąpiła wreszcie kilka kroków do przodu i energicznie tupnęła. Zadźwięczało.
— Metal?
Otwierał już usta, żeby odpowiedzieć, kiedy krajobraz przed nimi oblał się nagle krwistą łuną. Odwrócili się. Za ich plecami słońce zaszło już dawno, pogrążając się w rudym aksamicie mgły. Pomiędzy jej puszystą warstwą a linią horyzontu pozostała jednak wąska przecinka czystego granatu. Tam właśnie trafiła teraz czerwona tarcza słońca w swoim pozornym marszu pod ziemię.
Trudno było oderwać oczy od tego widoku. Było w nim coś okrutnego, obcego, był jednak przepyszny. W pewnej chwili Lena odwróciła głowę, żeby jeszcze raz spojrzeć na płomienistą zorzę nad biegunem i krzyknęła. Odruchowo chwyciła ramię Andrzeja. W odległości zaledwie kilku kilometrów widniała jakaś czarna teraz, skłębiona ściana. Nie widzieli jej przedtem, kiedy tu przyjechali, pochłonięci badaniem cokołu i wieżyczki. Potem było już za ciemno. Dopiero teraz, w krótkim, ostatnim tego dnia słonecznym rozbłysku, ujrzeli to, czego wypatrywali od opuszczenia gór: rozciągającą się szeroką ławą roślinność.
Słońce zgasło tak nagle, jak się pojawiło. Tylko granat nad widnokręgiem opalizował jeszcze, unosiły się w nim delikatne, zwiewne nitki purpury. Nagle dobiegł ich najcichszy, wibrujący dźwięk, przypominający dalekie ćwierkanie świerszcza. Spojrzeli na siebie i tknięci jedną myślą pobiegli do przeciwległej krawędzi. Brzegi wykopu wyróżniały się w mroku głębszym odcieniem czerni. Po chwili udało im się wypatrzeć w głębi stożek wieżyczki. Trwał nieruchomo. Wytężyli słuch. Świergot narastał, dobiegał teraz z przeciwnej strony, z miejsca, gdzie zostawili komara. Bez słowa, starając się stąpać jak najciszej, skierowali się w tamtym kierunku. W tej samej chwili na szyby ich hełmów opadł obłok czarnych, pobłyskujących sino muszek. Świergot wzmógł się do wysokości dotykających granicę słyszalności. Dokoła ich głów coś wirowało zajadle, uganiało się w ciasnej spirali, owadów przybywało, wydało im się, że tkwią pośrodku pęczniejącej, żywej masy. Batuzow zapalił reflektor.
W białym polu rozbłysły setki, nie, tysiące rtęciowych świetlików. Trwało to ułamek sekundy. Tknięty oślepiającym blaskiem rój jakby zamarł w bezruchu, po czym opadł martwo, zalegając całą widoczną w świetle reflektora powierzchnię płyty. Znaczna część muszek osiadła w fałdach ich skafandrów; pokrywy butli tlenowych, rękawy, nawet rękawice wyglądały jak spryskane tuszem lub sadzą. Lena otrząsnęła się z obrzydzeniem.
— Brr — zawołała, zapalając reflektor — ależ to paskudztwo! Andrzej uniósł ostrożnie rękę do oczu. „Paskudztwo” przypominało z bliska miniaturowe biedronki. Pancerzyk, pokrywający tułów, był gładki i przezroczysty. Delikatnie potrząsnął dłonią. Część owadów potoczyła się bezwładnie, niektóre opadły na grzbiet, jeśli nazwać grzbietem kopułę pancerzyka. Żaden się nie poruszył, wyglądały jak małe, ziemskie żuczki, udające martwe grudki. Od spodu były pokryte czymś w rodzaju czarnego, pobłyskującego czółenka. Na próżno usiłowali wypatrzeć jakieś odnóża, skrzydła czy inne narządy. Stworzonka były idealnie okrągłe i zasklepione, jak mikroskopijne, otoczaki. Batuzow wydobył z kieszeni plastykowe pudełko, otworzył je i podstawiając pod prawe ramię, strzepnął kilkanaście owadów. Stoczyły się do płytkiej pokrywki z metalicznym szelestem. Ukrył zdobycz w kieszeni i otrząsnął się energicznie. Nagle pochwycił jakiś ruch na krawędzi płyty. Skierował tam światło reflektora i osłupiał.
Środkiem cokołu wędrowała w ich stronę ogromna płaszczka, a raczej niespotykanych rozmiarów liść. Zwierzę miało chyba z osiem metrów długości. Przylegając płasko do płyty falowało powoli, pełzło, wyginając tarczowaty grzbiet jak monstrualna liszka. Po jego sercowato wyciętym tułowiu biegły jakieś skośne, równoległe żyłki. Nad ostro zakończonym odwłokiem unosił się sztywno wyprostowany pręt.
— Skacz — powiedział spokojnie Batuzow.
— A ty… — zawahała się.
— Skacz— powtórzył z naciskiem. — Byli bez broni. W momencie kiedy Lena zniknęła za krawędzią cokołu, płaszczka zafalowała gwałtownie. Z przodu, tam gdzie u liścia zaczyna się główny nerw, zaczęła szybko pęcznieć jakaś przecięta wpół, mleczna bania. Dobiegło go wyraźne, ohydne mlaśnięcie. Bania rozwarła się, wyrzucając strużkę papkowatego płynu. Mimo woli cofnął się o krok, ale wstrętna ciecz nie dosięgła jego stóp, rozlewając się błyskawicznie w szeroką kałużę tam, gdzie czerniało największe skupisko pozornie martwych „biedronek”. W ułamku sekundy zawirowało dokoła. Rój owadów ożył i wzbił się w powietrze, z wysokim, jazgotliwym ćwierkaniem. Dźwięk cichł szybko, oddalał się, po chwili w powietrzu panowała już znowu niczym nie zmącona cisza. Cofnął się ostrożnie do narożnika płyty, nie spuszczając wzroku z płaszczki. Stwór zdawał się nie dostrzegać obecności człowieka. Pełzł wolno w stronę mazistej kałuży, w której poruszało się leniwie kilkadziesiąt a może kilkaset owadów. Zbliżywszy się na odległość kilku centymetrów do brzegu kleistej plamy, opadł płasko, przywierając do płyty. Z mlecznej bani wyskoczyło coś, jakiś wąski wyrostek, trudno było określić jego kształt, bo poruszał się z ogromną szybkością. Za każdym wyrzutem kałuża kurczyła się znacznie, po chwili na powierzchni cokołu nie pozostało już śladu po niej i uwięzionych w niej owadach. Skończywszy ucztę płaszczka trwała chwilę nieruchomo, wreszcie jej ciało przebiegł gwałtowny kurcz, po czym wydęła grzbiet na kształt ogromnego grzyba i posunęła się pół kroku w jego kierunku. Nie czekał dłużej. Zeskok, dwa susy i już był obok Leny, w kabinie komara. W momencie kiedy nad ich głowami zwierały się przezroczyste ściany, płaszczka oderwała się powoli od powierzchni płyty i falując łagodnie przeleciała, a raczej przepłynęła rybimi ruchami, przestrzeń pomiędzy ścianą cokołu a pojazdem, okrążyła go bezszelestnie i wsiąkła w ciemność.