Godzinę później znaleźli się znowu u stóp betonowego kwadratu. W zasobnikach komara spoczywały pęki roślin z pobliskich kolonii. Ostrzeżeni niedawnym spotkaniem nie ryzykowali kontaktu z przedstawicielami miejscowej fauny. Próbki roślin pobrały sterowane z kabiny wysięgniki.
Mijając gładką ścianę cokołu, Batuzow liznął ją jeszcze raz światłem reflektorów i odruchowo zwolnił.
— Już wiem! — zawołała nagle Lena. Spojrzał na nią, zaintrygowany.
— To jest lądowisko — oświadczyła.
— Lądowisko… — mruknął. Nie wyglądał na przekonanego.
— Gdzieś w tym rejonie mieliśmy lądować, prawda?
— Myślisz, że zbudowali to z myślą o nas? W takim razie zapomnieli o bramie tryumfalnej… — wyprostował reflektory i wdusił pedał gazu. Nabierali szybkości.
— Dlaczego właśnie tutaj? — ciągnęła, nie zważając na jego ironiczny ton. Spojrzał zdziwiony.
— Jak to dlaczego? Woda, łagodniejszy klimat, najbujniejsza roślinność… wiesz o tym tak samo dobrze jak ja.
— Otóż to. A skąd o tym wiemy? Wzruszył ramionami.
— Od lat przecież badano planetę. Setki sond, analizy spektralne, pomiary…
— Każde lądowanie na obcej planecie poprzedza zwiad astrofizyczny — mruknęła, pozornie bez związku.
— Nie wiem, o co ci chodzi. Człowiek w ogóle bada swoje sąsiedztwo…
— Czy tylko człowiek? — podchwyciła z uporem. — Gdyby istoty z trzydziestu systemów słonecznych wybrały się pewnego dnia na, powiedzmy, drugą planetę Alfy Centaura, to kto wie, czy nie spotkałyby się wszystkie kilka minut po lądowaniu. Gdzieś w tym rejonie mieliśmy osadzić Kopernika. Badania, które przeprowadziliśmy, wskazały teren najdogodniejszy do założenia bazy. Identycznie badali planetę ci, którzy zbudowali te podziemia i wyrzutnie. Z tą różnicą, że wylądowali tam, gdzie zamierzyli. To wszystko.
Nie odpowiedział od razu. Wydostali się już z obszaru kamienistych wyrw i szczelin. Strzałka licznika zbliżała się do liczby trzysta. Pomrukujące w piastach wszystkich kół silniki niosły ich równym, miałkim podłożem w gęstniejący mrok.
— Gdyby tak było… — odezwał się wreszcie, nie odrywając wzroku od ekranu noktowizora — gdyby rzeczywiście wybrali ten teren na podstawie, jak powiedziałaś, zwiadu astrofizycznego, to mogłoby znaczyć, że rzeczywiście jesteśmy do siebie podobni. — Skinęła głową.
— Byłam tego pewna.
Uśmiechnął się. W tych słowach ujawniła całą swoją naturę: konglomerat nawykłego do żelaznej dyscypliny, dociekliwego umysłu naukowca i dziewczęcego optymizmu, zaprawionego przekornym entuzjazmem.
— Jeżeli pokażesz mi jeszcze ich zdjęcie… — powiedział to ciepłym tonem, bez krzty ironii — a wiesz — dodał szybko — wcale bym się nie zdziwił, gdybyś to zrobiła…
— Gdybym ci dwie godziny temu pokazała zdjęcie tego dwuwymiarowego muchojada czy raczej drapieżnego latającego dywanu, to powiedziałbyś, że to fotomontaż. Są ludzie, których można przekonać o tym, że ogień parzy, tylko w ten sposób, że wrzuci ich się do pieca…
— Jestem empirykiem.
— Jesteś nudny.
Uśmiechał się dalej, chociaż ten, tak bardzo kobiecy
argument, sprawił mu nieoczekiwaną przykrość. Musiała to odgadnąć, bo odwróciła się w jego stronę i powiedziała przepraszającym tonem:
— Nie gniewaj się.
— Nie jestem twoim mężem — odparował. — Na razie — dodał z naciskiem.
— Jeżeli wybrali do lądowania ten sam teren co my — mówiła szybko, przechodząc do porządku nad jego ostatnimi słowami — to znaczy, że odpowiadają im te same warunki, które zadecydowały o naszym wyborze. Temperatura, woda, rośliny. Tam, w podziemiach, jest tlen. Czegóż trzeba więcej?
— Ich samych, żywych — odpowiedział poważnie.
Zapanowało milczenie.
Nie informowali bazy o nowym odkryciu. Nie ulegało wątpliwości, że zagadkowa płyta z nieruchomą wieżyczką wymaga zbadania przez większy zespół. Grupa, pracująca w podziemiach, miała teraz ważniejsze zadania. Tak czy owak trzeba będzie tu wrócić.
Pół do drugiej w nocy przekroczyli przełęcz. Kilka metrów poniżej szklistego siodła Batuzow zatrzymał komara. Nie miało sensu forsować po ciemku zasłanej głazami stromizny. Zresztą obojgu należał się odpoczynek.
Pierwsza zbudziła się Lena. Na wschodzie czerń nieba ustępowała już przed zagonami przezroczystego granatu. Świt wstawał zza horyzontu jak gigantyczna ręka z rozcapierzonymi palcami. Zasypiając zapomnieli ustawić regulator klimatyzatora. W kabinie było zimno i duszno równocześnie. Czuli się podle. Na dobre rozbudził ich dopiero obłąkańczy taniec w czasie zjazdu skalnym piarżyskiem.
Odetchnęli, wydostawszy się wreszcie na pustynię. Wyciągając z silników co się dało, pomknęli prosto jak strzelił w stronę podziemnej bazy.
Wzdłuż bocznych ścian gigantycznej hali płonęły dwa rzędy żółtobłękitnych jupiterów. Światło zamiast przybliżyć do siebie mury nawy, potęgowało jeszcze jej ogrom. Prowizoryczne laboratorium, urządzone przez ekipę badawczą w pobliżu przerwy w przecinającym halę trójrzędzie ekranów, wyglądało jak kojec dla niemowlęcia, ustawiony na rynku wielkiego, bezludnego miasta. Strop tonął nadal w plątaninie konstrukcji i przewodów, tylko ogniki i wijące się świetliste taśmy nieco przybladły, ich pastelowe barwy spłowiały, punkty i przecinki świetlne na tarczach ekranów stały się mniej wyraziste.
Z bliska laboratorium przypominało pokój o obciętych do połowy wysokości ścianach, zbudowanych z pulpitów analizatorów i neuraksa. Tarcze wskaźników i manipulatory sterowni były skierowane do wewnątrz; po przeciwnej stronie, wzdłuż obwodu pomieszczenia czerniała gęsta plątanina kabli i łącz, oblepionych naroślami miniaturowych wzmacniaczy. Nieco dalej wszystkie te przewody wpływały w spięte na kształt warkoczy wiązki i równoległymi ścieżkami biegły w stronę wylotu korytarza. Tam rozdzielały się, niektóre szły do anten, inne znikały w korpusach agregatów energetycznych i rozdzielniach, jeszcze inne biegły dalej, do stacji sprężarek.
Wewnątrz oświetlonego dwoma bezcieniowymi reflektorami laboratorium panował pozorny bezruch. Zgięty nad pulpitem neuraksa Potton przypominał posąg astrofizyka z kuluarów Pałacu Astronautów. Ruszkin wodząc wskazującym palcem po szkicu podziemi, drugą ręką wybierał klawisze w centralce komunikacyjnej. Za każdym dotknięciem ręki na mlecznej, matowej tarczy na wprost jego twarzy zapalały się i gasły kolejne cyfry. Każdy z członków połączonych załóg miał tutaj swój numer. Oczywiście, łączność można było prowadzić automatycznie, wprowadzając ją do programu neuraksa, ale ten i tak był już przeciążony. Z ośmiu cyfr dwie pozostawały ciemne. W podziemiach pracowało jak wiadomo sześć osób.