Ann Thorson siedziała obok Pottona, wpatrzona w leżącą na jej kolanach końcówkę kabla, opatrzoną wskaźnikiem poboru mocy. Kabel ten podpięty do jakiejś ażurowej belki, przekraczał ścianę pomieszczenia i ginął we wnętrzu baniastej konstrukcji przechodzącej dalej w kolankowato złamany, rozszerzający się ku górze lejek wysokości fabrycznego komina. Cori, uzbrojony w przyrząd przypominający kilka sprzężonych stetoskopów, trwał nieruchomo, przegięty nieznacznie do tyłu, u podnóża bani. W głowicy przyrządu zapalały się światełka, gasły równocześnie z nieznacznymi poruszeniami palców Pottona na pulpicie neuraksa. W przejściu pomiędzy ekranami ukazał się nagle Whiten.
— Kolego Potton — powiedział, spoglądając odruchowo na Giovanniego. — Rankon czeka na was w Rotundzie.
— Zaraz — rzucił Piotr. Nie odrywając wzroku od ekranu zgasił papierosa i na oślep wyciągnął rękę, szukając ramienia Puszkina.
— Znalazł coś ciekawego — nalegał Whiten.
— Niech czeka — zezłościł się niespodziewanie Potton.
— Już kończymy — odezwała się pojednawczo Ann.
— Ile? — spytał podchodząc bliżej chemik.
— Ile? — nie odkładając instrumentów krzyknął Como.
Zza półścianki wystawał tylko czubek jego czupryny. Ann odłożyła nagle kabel ze wskaźnikiem i wstała.
— Zero — powiedziała głośno. Whiten znieruchomiał. — Jak to… — zdołał wykrztusić. Ann uśmiechnęła się.
— Zero poboru mocy — wyjaśniła.
— Myślałeś, że jeszcze tu siedzą, w którejś z tych dziur? — zaśmiał się Ruszkin. Okręcił się z fotelem i spojrzał na Pottona. — A więc tak… — westchnął.
— Powiedzcież coś wreszcie — zniecierpliwił się Whiten.
— Sto trzydzieści pięć do stu czterdziestu — przeciągając sylaby odpowiedział Potton. — To znaczy… — zamyślił się.
— Piotrze — zachrypiał nagle głośnik. Poznali zniekształcony głos Rankona.
— Powiedz mu, że skończyliśmy— Potton zwrócił się do Puszkina.
Ten skinął głową i uruchomił nadajnik.
— Ile? — wychrypiał Rankon.
— Sto czterdzieści — odparł Ruszkin.
Łączność była piętą achillesową techniki pracy w podziemiach. Fale głosowe z największym trudem przebijały granice pól siłowych. Odbiornik w laboratorium przekazywał jeszcze od biedy głosy ludzi mówiących z odległych korytarzy. Jeśli jednak ktoś znajdujący się w hali chciał wezwać osobę pracującą poza nią, musiał uciekać się do nadajnika centrali, sprzężonego z satelitą komunikacyjnym. W pionie fale rozchodziły się swobodnie.
— Idę do was — domyślili się raczej, niż usłyszeli słowa Rankona.
— Tamci wracają — powiedział nagle Ruszkin. Oczy wszystkich zwróciły się na ekran. Z boku mlecznej tarczy zapłonęły cyferki: siedem i osiem.
— Coś się musiało stać — zaniepokoiła się Ann.
— Znudziło im się — burknął Potton. Ann otworzyła usta, ale ubiegł ją Ruszkin:
— Gdyby im się coś stało, neuraks dałby nam znać. Myślę raczej, że odkryli coś takiego, o czym chcą nas zawiadomić osobiście. Zresztą — dodał uśmiechając się łobuzersko — najwyższy czas. Wy tutaj znacie już wszystkie moje kawały. Jeszcze dzień, dwa, a zanudziłbym was na śmierć.
— Trzeba im powiedzieć — Ann podeszła do Piotra i oparła dłoń na jego ramieniu. Spojrzał na nią z wyrzutem, ale nic nie powiedział.
Tarczę narożnego reflektora przesłoniła nagle sylwetka człowieka w skafandrze. Rankon szedł szybkim krokiem przez halę, mocując się po drodze z hełmem. Zdarł go wreszcie i cisnął na fotel.
— Czy to pewne? — spytał, zwracając się do Pottona. Na jego twarzy widniał szeroki uśmiech. — Sprawdzaliście?
— Trzy razy — odrzekł Potton.
— A więc sto czterdzieści. Rok… — liczył szybko w pamięci —…tysiąc dziewięćset czterdziesty drugi…
— Z tolerancją do pięciu lat — uzupełnił Como. — Sto trzydzieści pięć do stu czterdziestu. Maksimum osiągalnej w tych warunkach dokładności. Analizatory fotochemiczne nie są dostosowane do takiej atmosfery.
— Mógłbym powiedzieć, że bliżej stu czterdziestu niż stu trzydziestu pięciu — dodał Potton — ale to byłyby już przypuszczenia.
— Wystarczy — powiedział wesołym tonem Ruszkin. — Nie sporządzamy kalendarza.
— Wystarczy — zgodził się Rankon. — A więc koniec — dodał po chwili. — Koniec — powtórzył jak echo Whiten. Zapanowało milczenie.
— No to meldunek — powiedział wreszcie Rankon. Ruszkin cofnął się kilka kroków, robiąc mu miejsce przy pulpicie centrali komunikacyjnej.
W czasie gdy Rankon nadawał, pozostali zbliżyli się bezwiednie, otaczając go ciasnym półkolem. W głębokim milczeniu wsłuchiwali się w dziwnie brzmiące symbole i liczby, które w ciągu długich tygodni tak dobrze nauczyli się rozumieć. Szef ekipy zakończył wreszcie meldunek stereotypowym hasłem i wyłączył centralę. Niemal natychmiast w głośniku zatrzeszczało i zabrzmiał wyraźny głos Batuzowa:
— Nie słyszą nas.
— Nie szkodzi — odpowiedziała Lena. — Już dochodzimy.
W tym samym momencie w kręgu światła skrajnego reflektora ukazały się dwie małe sylwetki w charakterystycznych spiczastych hełmach.
Na pokładzie Uzbekistanu przylecieli uczeni, którzy w ostatniej niemal chwili zastąpili fotoników i inżynierów, powołanych w skład załogi wyprawy ratunkowej. Po nawiązaniu łączności z Kopernikiem zwerbowano na gwałt komplet badawczy.
Po wylądowaniu opracowali program badań i niezwłocznie przystąpili do jego realizacji. Wracając z Apollonii Lena Sakadze i Andrzej Batuzow trafili przypadkiem na ostatni akt, wieńczący pierwszy etap programu. Celem tego etapu było znalezienie odpowiedzi na trzy pytania: z jakich okolic kosmosu pochodzą przybysze, kiedy opuścili nasz układ słoneczny i kiedy wobec tego Ziemia była terenem ich eksploracji oraz jakie jest przybliżone prawdopodobieństwo ich powrotu. Ekipa otrzymała też polecenie przeprowadzenia badań, zmierzających do ustalenia obszaru kuli ziemskiej, który mógł być penetrowany przez gości. To ostatnie zadanie, pozostające zresztą w ścisłym związku z pracami prowadzonymi na Ziemi przez historyków wchodzących w skład Zespołu Koordynacyjnego, określało program maksimum wstępnego etapu. Jego wykonanie zależało bowiem od uzyskania zadowalającej odpowiedzi na trzy pierwsze pytania oraz od tego, czy zbudowane na placecie urządzenia dadzą fizyczne podstawy do tego rodzaju analizy kierunkowej.
Od czasu pierwszej, tragicznej wyprawy, a raczej rekonesansu, Lena i Andrzej nie zaglądali do podziemi. Ich wzrok uciekał ku przepastnym kłębowiskom przewodów i konstrukcji, kiedy relacjonowali swoją ostatnią podróż uwieńczoną nowym odkryciem.
— Więc nie byliście tam w środku? — spytał Rankon, kiedy skończyli.
— Nie… — Lena spojrzała na niego, zaskoczona jego obojętnym, jakby roztargnionym tonem. Przecież dopiero co o tym mówili…
— Tak, tak… — westchnął po chwili Como. — Sporo jeszcze zostanie tutaj do zrobienia.
— No, teraz na nas kolej — powiedział wesoło Ruszkin. — Siadajcie. Mamy dwie godziny czasu. Potem spać, a rano wracamy do statków. Pojutrze start.