— Jak to? — wykrztusiła Lena.
— Wracamy na Ziemię — rzekł Whiten.
— No, a co z naszym… to lądowisko? Nieczynna wieżyczka? Przecież tam musi coś być!
— Zostaw, Andrzeju — powiedziała cierpko Lena. — Mam wrażenie, że to nikogo tutaj nie interesuje. Niepotrzebnie gnaliśmy tak na złamanie karku…
— Dajcie spokój — Rankon wskazał Lenie fotel. Sam oparł się ciężko o pulpit i patrzył na nich chwilę bez słowa.
— Musimy wracać — powiedział wreszcie. — Instrukcje są jasne. Zakończyliśmy wstępny etap. Teraz trzeba wszystko przepuścić przez analizatory logiczne w naszych ziemskich ośrodkach. Kierownictwo zespołu zleciło to naszej ekipie. Zresztą słusznie. My jedni znamy wszystko z autopsji. Potem wrócimy. My albo inna ekipa, zależy od wyników. Giovanni ma rację, bardzo dużo zostało tu jeszcze do zrobienia. Wtedy przyjdzie czas na zbadanie waszego ostatniego znaleziska. W myśl instrukcji — spuścił oczy i zniżył nieco głos — na planecie zostanie załoga Kopernika. Macie się przenieść do naszego laboratorium, to znaczy tutaj, do hali, i prowadzić badania chemiczne. W pełnym zakresie, bez pośpiechu.
Zapadło milczenie. Po dobrej chwili Lena nie patrząc na nikogo z obecnych usiadła w fotelu. Odchyliwszy głowę do tyłu utkwiła wzrok w wiszących pod stropem meandrach poziomej, przezroczystej spirali.
— Nasz statek ma uszkodzone automaty sterownicze — odezwał się w końcu Batuzow. — W razie czego nie będziemy mogli wystartować.
— Dlatego właśnie jutrzejszy dzień poświęcimy na prace remontowe — odrzekł szybko Como. — Zresztą, trzeba przejrzeć także zespoły Uzbekistanu…
— Macie do nas żal — stwierdził nagle Rankon. — Może rzeczywiście nie byliśmy zanadto rozmowni. Ale znacie sytuację. Ktoś przecież musiał prowadzić badania na powierzchni. Wybór padł na was. Mogło być inaczej. Ale nie
było. Było właśnie tak. My tutaj nie wiedzieliśmy praktycznie nic. Nie miało sensu informować was o każdej kolejnej próbie, o wynikach poszczególnych epizodycznych analiz i eksperymentów, o wstępnych hipotezach. Gdybyśmy raz zaczęli, chcąc nie chcąc wciągnęlibyśmy was w nasze spekulacje, dyskusje, w całą tę gigantyczną ciuciubabkę. Sądzicie, że udałoby się want wtedy skoncentrować uwagę na badaniach powierzchniowych? Ja nie ręczyłbym za siebie…
— Tracimy czas — rzucił Potton. — Każdy z nas robił swoje. Wy nie znacie naszych wyników, a my nie byliśmy w Apollonii. — Przeszedł się wzdłuż pulpitu, sunąc koniuszkami palców po nierównym rzędzie przycisków i wskaźników. — Jeżeli Kopernik ma być jutro zdolny do lotu…
— Trzeba całej jego załodze przekazać wyniki dotychczasowych badań — podchwycił Rankon, akcentując słówko „całej”. — Chodźcie — skinął na Sakadze i Batuzowa, podchodząc do ustawionego w rogu „laboratorium” prostokątnego stołu. Ociągając się podążyli za nim.
— Spowiedź — rzucił wesoło Como. Rozpiął pasy i rozsiadł się wygodnie w opuszczonym przez Lenę fotelu.
— Mapa naszej półkuli — mówił Rankon, rozwijając rulon pobłyskującej materii. — Pierwsza rzecz, jaką zrobiliśmy. Wystrzeliliśmy kilkadziesiąt fotolotów na niskie orbity. Spójrzcie — zatoczył palcem wąską elipsę — to jest rejon bazy. Na północ i południe odchodzą od niej podziemne korytarze. Widać to na mapie — te czarne punkty to zagłębienia z wieżyczkami. Korytarze biegną prosto jak strzelił, jeden po drugim. W rzucie pionowym tworzą jeden odcinek. Tutaj — uderzył kilkakrotnie dłonią — jest baza. Na południe wszystkie kondygnacje wychodzą do studni, a raczej wyrzutni, pod którą pracuje stos… nazwijmy go stosem, chociaż jego konstrukcja nie ma nic wspólnego z tym, co zwykliśmy rozumieć pod tym pojęciem. Dalej, jak widzicie, pustynia. Na północ od nas, od bazy, taki sam ciąg korytarzy zakończony… drugą wyrzutnią.
— Jak to?! — wykrzyknęli niemal równocześnie. Rankon spojrzał na nich bez uśmiechu.
— Odkryliśmy to zaraz pierwszego dnia. Nie było czasu na zapuszczanie się do wszystkich korytarzy, na wszystkie poziomy. Ustawiliśmy sondy sejsmiczne, fotonowe, jakie tylko były na pokładzie. Pół godziny później dysponowaliśmy już dokładnym planem podziemi. Ta druga wyrzutnia była nieczynna…
— Jak to było? — wykrztusił Andrzej. — To znaczy, że teraz… że ktoś ją uruchomił?
— Poczekajcie. Po kolei. Nie, nikt jej nie uruchomił. Jest dalej nieczynna. I to już od co najmniej stu lat. Ale wtedy nie wiedzieliśmy o tym. Myśleliśmy, że zacznie działać, ponieważ ta pierwsza, która spowodowała waszą katastrofę, też pracuje okresowo.
— Okresowo…? — Batuzow potarł ręką czoło, jak człowiek usiłujący się wyzwolić od natrętnej wizji. — Co to znaczy?
— Początkowo nie mogliśmy znaleźć klucza. Wahania okresów aktywności nie były duże, ale… jak by to powiedzieć, wymykały się wszelkim prawidłowościom, jakie próbowaliśmy podstawić. Zresztą mniejsza z tym. Rozwiązanie okazało się proste. Emitor wyrzuca snop cząstek skierowany w jeden stały punkt galaktyki. Rozumiecie? Wobec tego jego rozrząd zaprogramowano w ten sposób, że stos jest wyłączany automatycznie za każdym razem, kiedy wzajemne położenie tej półkuli Marsa i docelowego obiektu niebieskiego wyklucza przeprowadzenie pomiędzy nimi linii prostej. Dzieje się tak za każdym obrotem planety. Ale nie tylko. W grę wchodzą również odchylenia w płaszczyźnie ekliptyki, zmiany położenia całego naszego systemu słonecznego, no i układu docelowego. Dlatego właśnie przerwy w pracy emitora nie są równoznaczne z dobowym obrotem planety wokół własnej osi. Inaczej wyrzutnia „zaskakiwałaby” po prostu raz dziennie, stale o tej samej porze.
— W jeden stały punkt galaktyki… — powtórzyła cicho Lena. — Zbadaliście kierunek? Rankon skinął głową.
— Po określeniu zasadniczej prawidłowości nie było to już trudne. Zresztą wstrzeliliśmy w emitowany strumień kilkanaście sond kosmicznych… Większość z nich spłonęła, ale niektóre lecą do teraz…
— No i? — głos Batuzowa załamał się niebezpiecznie.
— Konstelacja Psa Małego. Prawdopodobnie okolice Procjona…
— Daleko… — powiedziała po chwili głucho Lena.
— Nie tak bardzo. — rzucił znaczącym tonem Półton. Wszyscy przysłuchiwali się uważnie temu, co mówił Rankon. W tym porządkowaniu faktów, będących łupem ich kilkutygodniowej, żmudnej pracy, odnajdywali nagle coś nowego, jakiś groźny urok przestrzeni, nieobjętego, martwego organizmu, którego oni sami stanowili zaledwie nieskończenie znikomą cząstkę.
— A ta druga? — spytał wreszcie ochrypłym głosem Batuzow.
— Druga… — powtórzył Rankon. Wyprostował się i leniwie, jakby nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, zaczął zwijać srebrzysty rulon mapy.
— Druga wyrzutnia — powiedziała spokojnie Ann — jest wymierzona w Ziemię.
Spodziewali się tego. Więcej. Batuzow zdał sobie nagle sprawę, że od kiedy usłyszał o drugim emitorze, wiedział już, jaka będzie odpowiedź na to pytanie.
— Nie ma wątpliwości — dodał po chwili Rankon. — Coś wam pokażę… — odwrócił się nagle i wyszedł z laboratorium. Sakadze i Batuzow poszli posłusznie za nim. Po chwili dołączyli do nich Ann i Ruszkin.
Rankon przeszedł wzdłuż szerokiego pulpitu pod rzędami ekranów i zatrzymał się przy ostatnim z brzegu, blisko bocznej ściany hali. Krótkim, zdecydowanym ruchem przełożył jakiś czarny wyrostek, przypominający uchwyt dźwigni. Był wykonany jak gdyby z czarnego szkła, w jego wnętrzu pulsowało delikatne, fiołkowe światło.
Lena krzyknęła. Batuzow postąpił pół kroku do przodu, jak zahipnotyzowany, i zamarł w bezruchu.