— Rankon, Ziemia! — krzyknął Puszkin, stojący najbliżej pulpitu. Konstruktor podszedł szybko do centralki i jednym niecierpliwym ruchem naciągnął słuchawki. Wcisnął kontakt sygnału wywoławczego i uruchomił aparaturę rejestrującą.
Stali bez ruchu, wbijając wzrok w jego pochylone plecy. Trwało to dobrych kilka minut, w. czasie których Rankon raz tylko poruszył się niecierpliwie i posłał krótkie spojrzenie Półtonowi. Ten zbliżył się szybko, ale szef wrócił już do poprzedniej pozycji. Wreszcie z pulpitu zabrzmiał charakterystyczny sygnał potwierdzenia odbioru. Mimo to Rankon siedział jeszcze chwilę bez ruchu. Wreszcie wolnym, ospałym ruchem ściągnął z głowy słuchawki i nie odwracając się powiedział:
— Ziemia wzywa także ciebie, Piotrze i Ann Thorson. Macie lecieć z nami. Zdaje się — dodał w głębokiej ciszy, która zapadła po tych słowach — zdaje się, że coś znaleźli Nasze analizatory pracują naprawdę szybko…
— A my? — wyrwało się Lenie. Natychmiast zawstydziła się tego wybuchu, ale Rankon odpowiedział spokojnie:
— Następna ekipa przyleci najpóźniej za dwa tygodnie. Przez ten czas będziecie sami. — Odwrócił się i spojrzał jej w oczy — wiem, że będzie wam ciężko, ale…
— Nie martwcie się — powiedziała szybko. — Damy sobie radę… — Mówiąc to napotkała wzrok Andrzeja i odwróciła głowę.
— Trzeba się zbierać — nienaturalnie swobodnym tonem odezwał się Puszkin. — Skoro pojutrze odlot…
— Jutro — powiedział Rankon. — Pytali, czy możemy przyspieszyć start. Wobec tego, że tutaj nie mamy już w zasadzie nic do roboty, odpowiedziałem, że tak…
Ubierali się w milczeniu, zakładali hełmy, sprawdzali szczelność skafandrów i łączność.
— Będzie ciasno — mruknął wreszcie Potton. Po dobrej chwili dotarło do świadomości Ann, że powiedział to z myślą o kabinie Uzbekistanu, która miała pomieścić dwoje nadprogramowych pasażerów.
— Idziemy — Rankon pogasił światła i przełączył centralę komunikacyjną na bezpośrednią łączność z Kopernikiem. — Mamy przed sobą pracowitą noc. Remonty — a poza tym ci, którzy zostają, muszą się zapoznać z urządzeniem hali. Jutro o tej porze…
— Jutro o tej porze — powiedział spokojnie Batuzow, kładąc mu dłoń na ramieniu — będziecie już poza orbitą Marsa…
ROZDZIAŁ VII
Wąski sierp sztucznego skalistego cypla wybiegał daleko, jak gałąź ostrokrzewu rzucona na głęboki błękit Zatoki Neapolitańskiej. Z wysokości galerii obserwacyjnej południowego dworca morskiego linia brzegu wyglądała jak cięciwa gigantycznego łuku, drżąca w napięciu pod naporem morza, nieustającym pochodem miliardów połyskliwych szyszaków. Grzbiet półwyspu obniżał się, oddalając od lądu zębato ciosanymi tarasami. Wszystkie w kształcie trójkątów, zaskakiwały jeden pod drugi wydłużonymi, ostrymi stożkami.
Stali na krawędzi głównej płyty galerii, oparci o poręcz balustrady, tak przezroczystej, że z odległości zaledwie pięciu metrów roztapiała się już w powietrzu, podobnie jak cała płyta i ściany górnych kondygnacji dworca, dzięki czemu setki kolorowych stolików, i ocieniających je meduzowatych parasoli wyglądały jak ustawione na pomyślanej w przestrzeni płaszczyźnie. W pewnym momencie Ann wyprostowała się i odetchnęła głęboko.
— Jestem głodna — oświadczyła. W jej głosie zabrzmiało jakby zdziwienie faktem, że po wszystkich przejściach ostatnich tygodni jej organizm może się dopominać o coś tak zwykłego jak jedzenie. Piotr obejrzał się i wskazał głową najbliższy stolik.
— Pośpiesz się — powiedział, spoglądając na zegarek. — Za dziesięć minut musimy być na nabrzeżu.
Usiedli w elastycznych, piankowych fotelach, których oparcia uginały się usłużnie za każdym poruszeniem pleców. Ann oparła dłoń o krawędź blatu. W tej.samej chwili kryształowy wielościan, jakby korek nie istniejącej karafki ustawionej pośrodku stolika, zapłonął szmaragdowym światłem.
— Witamy w naszej restauracji — odezwał się melodyjny, kobiecy głos. — Temperatura powietrza wynosi dziewiętnaście stopni. W najbliższych godzinach nie przewiduje się wzrostu zachmurzenia ani siły wiatru. Prosimy uprzejmie wybrać coś z karty. Dziękuję.
Naprzeciw każdego z foteli, na płycie stolika, zajaśniały niewielkie prostokąty. W ich wnętrzu, jak pod taflą powiększającego szkła, ukazały się tasiemcowe spisy potraw.
— Zjesz co? — spytała Ann.
— Tylko kawa.
— Bulion, omlet z groszkiem i dwie kawy — zadysponowała, nie zerknąwszy nawet w jadłospis.
— Bulion, omlet z groszkiem i dwie kawy — powtórzył głos — służymy uprzejmie. Dziękuję. W jednym z prostokątnych otworów przezroczystej nadbudówki o profilu greckiej amfory, biegnącej wzdłuż całej galerii, pojawił się mały, przysadzisty barek. Pobrzękując naczyniami podtoczył się chyżo do stolika. Jego wierzchnia płyta wysunęła się usłużnie w stronę Ann.
— Życzymy smacznego. Zapraszamy do naszych salonów klubowych na czwartym poziomie. Dziękuję.
Ann jadła szybko, spoglądając co chwila na Piotra, który odwrócony bokiem błądził spojrzeniem po zatoce i cyplu, jakby wypatrując kogoś w kropeczkach cienia pod mikroskopijnymi z tej wysokości, pastelowymi parasolami. Skończyła wreszcie i odsunęła talerz sięgając po kulistą filiżankę.
— Dlaczego właściwie mamy tam płynąć jakimś slingiem czy inną łódką zamiast po prostu polecieć? — spytała nagle.
Nie odpowiedział od razu. W dalszym ciągu spoglądał w dół, jakby jej słowa nie dotarły do jego świadomości. Wreszcie wzruszył ramionami.
— Może nie chcieli, żebyśmy korzystali z publicznej komunikacji — powiedział niechętnie. — Każde dziecko musiałoby nas poznać. Tyle razy pokazywali nas we wszystkich programach…
— Nie podoba mi się to wszystko — mruknęła po chwili, jakby do siebie.
— Co ci się nie podoba?
— Cała ta konspiracja. Spotkanie w porcie, jacyś historycy, podróż nie wiadomo dokąd.
— Uhm…
Spuściła wzrok i zaczęła kręcić machinalnie łyżeczką w pustej filiżance.
— Kawę dają tu lepszą niż w Skandynawii — powiedziała bez związku.
— Uhm…
— Pierwszy raz jestem tutaj, w porcie.
— Wolałbym zawrzeć z nim znajomość w innych okolicznościach — powiedział nie odrywając spojrzenia od linii wybrzeża.
Podniosła głowę i rozejrzała się po galerii. Trzy stoliki dalej siedziała młoda para, chłopiec był odwrócony do nich plecami.
— Popatrz, jaka ładna dziewczyna. Pewnie Sycylijka…
— Uhm…
Spojrzała na niego uważnie. Następnie przechyliła się przez stolik i powiedziała cicho, zdumiona, jakby odkrywając jakiś sekret.
— Piotrze, ty się boisz…? Żachnął się.
— Co za bzdury… — urwał. Spojrzał na nią niecierpliwie. Po chwili odwrócił głowę, wracając do poprzedniej pozycji.
— Boisz się, boisz… — podjął jakby do siebie. — Ciebie natomiast rozpiera optymizm. Dlatego paplesz o kawie, porcie, o dziewczętach…
Nie ukrywając rozdrażnienia wstał, odsuwając gwałtownie fotel i oparł się o balustradę.
— Może to nie najszczęśliwsze słowo — przyznała spokojnie Ann. — Ale nie zezłościłbyś się tak, gdybym nie miała racji…
Wzruszył ramionami. Milczeli chwilę.
— Spójrz na tych ludzi — powiedział w końcu spokojniejszym tonem, zataczając ręką łuk nad zatoką, jej nabrzeżami i portami — witają się, żegnają, pewni, że za godzinę, jutro, za kilka dni spotkają się znowu. Spieszą się, niecierpliwią, uśmiechają… żyją, rozumiesz? Dwa miesiące temu należeliśmy do nich. Teraz jesteśmy na indeksie.