Выбрать главу

— Na indeksie — powtórzyła cicho. — Dlatego, że wiemy? Ale… cóż my właściwie wiemy?

— Wystarczająco dużo, żeby… — podszedł nagle do stolika, oparł się o blat i nisko pochylony, niemal dotykając jej głowy mówił półgłosem z gorzką ironią:

— Idź, przeproś na chwilę tę dziewczynę, która tak ci się podoba, i powiedz jej, że o kilka dni drogi stąd, na Marsie, jakieś istoty zbudowały wyrzutnię, zdolną przekształcić Ziemię w bezludne muzeum… cmentarzysko. Pozna cię na pewno i uwierzy. Obserwuj ją pilnie, kiedy wróci potem do swojego chłopca. Zobaczysz, czy dalej będzie mu patrzeć w oczy z taką ufną przekorą, czy skończy swoje lody, czy będzie się śmiać tak jak teraz… Idź, powiedz jej, że te istoty, które tam pozostawiły wszystko tak jakby jutro miały wrócić, lądowały kiedyś na Ziemi… może właśnie tutaj, gdzie podają kawę lepszą niż w twojej Skandynawii…

— Lądowali w Afryce — szepnęła bez przekonania.

— Właśnie. W Afryce. To znaczy że my, tutaj, możemy się beztrosko zabawiać rozmową o wszystkim, czy o niczym. Oderwał się od stolika, zaczerpnął głęboko powietrza i spojrzał na zegarek.

— Idziemy. Najwyższy czas. Pewnie już czeka.

Eskalator toczył się bezszelestnie skalną rynną, wzdłuż przystających do siebie krótszych krawędzi trójkątnych tarasów, szczerzących ku zatoce swe smukłe stożki po przeciwnej stronie sierpowatego półwyspu. Na wprost nich, w zasnutej delikatną mgiełką perspektywie majaczyły już sterczące z morza barwne wysepki, maczugi skalne, zębate mury zameczków i strzeliste baszty pałaców.

Nieco dalej ukazywały się miniaturowe lądy o konturach naśladujących zarysy kontynentów i oceanów. Fantazyjne boje, przedstawiające postacie z legend i baśni, wyznaczały zawiłe tory wodne, istny labirynt, rojący się od kajaków i małych, dziecinnych łódek. Wieże wentylacyjne i nadbudówki podmorskiego dworca afrykańskiego w Neapolu zaprojektowali jego twórcy jako jedyny w swoim rodzaju wodny park dziwów. Był tam kryształowy pałac Neptuna, on sam wraz ze swoją świtą przemierzał kanały w przezroczystej gondoli, siedząc jak gdyby okrakiem na falach, przed dziobami łódek wynurzały się śpiewające syreny, wodnice i inne utopce, z czarnej jak smoła skały zrywał się nagle ogromny Boreasz, bijąc sięgającymi nieba skrzydłami. W wąskim spienionym przesmyku czyhał na śmiałków upiorny Alaster, z urwistych brzegów wychylały się Scylla i Charybda, z mgły, zalegającej stale okolice jednej ze skrajnych wysepek, wynurzał się co jakiś czas „Latający Holender”, dobiegała wówczas smętna pieśń nucona nieprzerwanie przez jego przeklętą załogę. Można się tam było natknąć niespodziewanie na flotyllę smukłych okrętów Wikingów z zadartymi wysoko, strzelistymi dziobami, gdzie indziej niosło się melodyjne nawoływanie wyspiarzy, śmigających w maleńkich pirogach; pośrodku większego akwenu, imitującego Atlantyk, brzmiały basowe działa, wspaniała królewska karawela na próżno usiłowała dać odpór zgrabnemu okrętowi, na którego najwyższym maszcie powiewała ogromna czarna flaga z trupią czaszką. Obszar parku zaczynał się tuż za miejscem, w którym obcięty nos półwyspu zapadał w błękit zatoki, widzieli już nawet w oddali wąski pas wodnej gładzizny, otaczający cały ten akwen wyciągniętym ramieniem. Szerokim łukiem od lądu aż po horyzont biegł falochron polaryzacyjny, zasilany w energię z agregatów, wbudowanych w dno morza.

Wprost z rozsłonecznionych tarasów eskalator wpadł nagle w mroczną czeluść. Gwiazdy i księżyce, wpuszczone w opalizujące stalaktyty sztucznej groty, sączyły nikłe, bladozłote światło na spiętrzone ściany i zwisające ze stropu kanciaste głazy. Mimo woli odnosiło się wrażenie, że ten tunel służący przecież jedynie celom komunikacyjnym, zaprojektowali architekci niejako z rozpędu, działając wciąż jeszcze w świecie legend i baśni, do którego przenieśli się przy modelowaniu parku.

Tor stawał się bardziej pochyły, jechali teraz w głąb, jeszcze kilka minut i przed nimi pojaśniało, ściany rozbiegły się nagle, nad głowami rozbłysł rój świetlnych napisów, strzałek, plansz i tablic informacyjnych. Minęli pierwsze ciągi automatów, ściany poszatkowane w barwne oczka niby pszczele plastry, w każdym pulsowało światełko; następnie, nie dojeżdżając do głównej hali, której daleka perspektywa otwierała się za przezroczystą grodzią, zeszli z taśmy, na wprost ażurowej ślimacznicy łączącej sień dworca z poziomami trapowymi. Ślimacznica wywiodła ich do niedużego kulistego pomieszczenia o szklanych ścianach. Dwa metry dalej, za idealnie przezroczystym pancerzem komory, wachlowały powoli szerokimi płetwami złociste, cętkowane ryby, wiły się jakieś ukwiały i stwory morskie, groteskowo powiększone wypukłością ściany. Z głębi wychynęła półotwarta, jakby w uśmiechu, gęba delfina. Salka była pusta, tylko pośrodku, w jednym z przepastnych foteli siedział samotny mężczyzna. Ujrzawszy ich wstał szybko i sięgnął do swego ręcznego automatu wywoławczego. Usłyszeli dyskretny sygnał potwierdzenia odbioru.

— Jestem Kulski, historyk — powiedział mężczyzna, podchodząc do Ann. — My się przecież znamy — wyciągnęła do niego rękę. — Byliśmy na praktyce u twojego profesora. Historia nawigacji, trzeci rok. Nie pamiętasz? Prowadziłeś ćwiczenia.

— A tak, rzeczywiście — przytaknął Kulski. W jego głosie zabrzmiało jakby roztargnienie. Trudno było dociec, czy przypomniał ją sobie naprawdę, czy też nie chciał po prostu tracić czasu na dalsze wyjaśnienia. Przywitał się z Pottonem i spojrzał na zegarek.

— Jesteście gotowi?

— Tak — odrzekł Potton. — Długo czekałeś?

— Kilka minut — machnął lekceważąco ręką. — Sling już podstawiony. Chodźcie.

Weszli do owalnej gardzieli windy trapowej. Jej tonący w niebieskawej zieleni szyb przypominał szklaną rurę wetkniętą pionowo w morze. Przezroczysta kabina drgnęła i z rosnącym przyśpieszeniem pomknęła w górę. „Jak tam, w podziemiach” — pomyślała Ann.

— Dokąd jedziemy? — spytał Piotr.

— Mamy sling do Aleksandrii — odrzekł Kulski. — Stamtąd zabierze nas helikopter.

Szklaną kabinę zalał nagle ostry, słoneczny blask. Zanim ponownie mogli otworzyć porażone oczy, winda zatrzymała się łagodnie. Znajdowali się w sklepionej, kloszowatej komorze, wieńczącej szyb na wysokości półtora metra nad poziomem morza. Tuż obok, niemal dotykając burtą baniastej ściany kołysał się łagodnie sling. Był to jeden z tych popularnych stateczków, jakich tysiące krążyło wzdłuż wybrzeży, całe ich sznury, podobne z lotu ptaka do nanizanych na niewidoczną nić przezroczystych paciorków, ciągnęły szlakami wszystkich mórz i większych jezior. Z profilu sling był podobny do dwóch przyłożonych do siebie szklanych spodków. W rzucie pionowym przedstawiał idealny krąg o średnicy od czterech do piętnastu metrów. Stateczki te, ślizgające się po grzbietach fal, były wyposażone w automatyczne stateczniki polaryzacyjne, dzięki którym nie bały się najsroższych choćby cyklonów. Służyły w zasadzie komunikacji przybrzeżnej, pełniąc po prostu funkcje taksówek, na pełne morza i oceany wypuszczali się nimi tylko szukający ciszy i wytchnienia turyści.

Ostatnia z dalekosiężnych linii pasażerskich uległa likwidacji w drugim dziesięcioleciu naszego wieku. Ci z wielkich armatorów, którym udało się uniknąć bankructwa, ulokowali swe kapitały w żegludze lotniczej i rakietowej. Trudno się dziwić, że Thorson i Półton byli niemile zaskoczeni poleceniem udania się do portu i perspektywą czekającej ich podróży morskiej. Żadne z nich nie zwróciło się jednak o wyjaśnienia do młodego historyka, wiedzieli, że tak oni, jak i on działają w myśl ustaleń Rady i kierownictwa Zespołu. Zresztą nękały ich poważniejsze troski. Na tak krótkiej trasie jak z Neapolu do Aleksandrii podróż slingiem, rozwijającym szybkość około dwustu kilometrów na godzinę, nie była doprawdy problemem, którym warto byłoby zaprzątać sobie głowę.