Wygodną, zabezpieczoną wysokimi burtami rynną przeszli na pokład łodzi. Szklane drzwi zamknęły się bezgłośnie za ich plecami. Kulski wskazał zapraszającym gestem głębokie, obrotowe fotele, podobne do tych, w jakie wyposażano kabiny statków kosmicznych, a sam podszedł do niskiego, poziomego pulpitu i nacisnął starter. Rozległ się głos automatycznego pilota, wzywający do zajęcia miejsca. Historyk obrzucił jeszcze badawczym spojrzeniem deskę rozdzielczą i z westchnieniem ulgi opadł na mięsiste siedzisko obok Ann. Potton zajął miejsce z tyłu. Przez pokład przebiegł krótki, ledwie wyczuwalny dreszcz. Na zewnątrz zbudził się delikatny szum, jak echo wiatru w niszy kominka. Płynęli.
Cień wielkiej, stalowej ważki ślizgał się po zboczach wydm, wyostrzał, to znów topniał w zaćmieniu, kiedy chmury nachodziły na kłującą biel stojącego w zenicie słońca. Rejon Pustyni Libijskiej, nad którym lecieli, pozo
stał bezwodnym rezerwatem; niemal o miedzę, w odległości kilkunastu kilometrów ciągnęła się już jednak granica saharyjskiego pasa sadów, widoczna z wysokości jak czarnozielona wstęga na linii horyzontu. Dniem i nocą paradowały tam po niebie tłuste, napęczniałe wilgocią obłoki. Część jak marudzące za stadem owieczki przedostawała się nad terytorium Libii, nie niosły jednak deszczu a tylko zbawcze dla podróżników i badaczy placki cienia.
Linia lotu helikoptera załamała się nagle, zaczęli opadać łagodnym skosem, szum śmigła narastał, zwalniali, wydało się, że wiszą nieruchomo w powietrzu. Z żółtego morza wyłoniły się nagle kontury jakiegoś maleńkiego prostokąta, który przekształcał się w oczach w biały, pustynny barak. Za nim ciemniało owalne wgłębienie, piaszczysty krater okolony walcowatym nasypem. Jeszcze chwila i dostrzegli jakby nić upstrzoną powtarzającymi się w równych odstępach zgrubieniami, opasywała całe otoczenie baraku zagarniając nielichy szmat pustyni, to było ogrodzenie. Budyneczek pęczniał, widać już było opatrzone markizami nieduże okna i drzwi, w których widniała postać mężczyzny. Nagle wszystko to przesłonił tuman piachu wzniecony przez bijący od śmigła wir, jękliwy szum nad ich głowami zaczął przygasać, przechodząc w coraz niższe i niższe rejony gamy. Jeden jedyny miękki wstrząs.
Kulski odsunął klapę i czekał chwilę na opadnięcie kurzawy, wreszcie skoczył. Natychmiast ujrzeli go znowu, skinął zapraszająco na Ann, wyciągając do niej ramię. Po chwili prowadził ich w stronę budynku, od którego nadchodził szybkimi krokami mężczyzna; dostrzegli go z góry. Na głowie miał azbestowy, pustynny kask, jego biała płócienna bluza spływała na nogawki drelichowych spodenek.
— Jesteśmy, profesorze — powiedział Kulski. — To jest Ann Thorson…
— Jakżeż — uśmiechnął się Corton — jesteśmy przecież starymi przyjaciółmi. Od kiedy dowiedziałem się od Ann, na egzaminie, że pierwszym konstruktorem rakiet był Rosjanin polskiego pochodzenia, niejaki Sułkowski…
— Ależ masz pamięć, profesorze — zaśmiała się, wyciągając do niego rękę. Zarumieniła się jednak po uszy.
— Miło mi cię poznać, Piotrze — Corton zwrócił się z kolei do Pottona. — No cóż — ciągnął, wskazując zapraszająco wejście do baraku — chciałoby się powiedzieć: witajcie, zdobywcy. Chociaż czy ja wiem… Trzeba przyznać, że wpędziliście staruszkę Ziemię w nieliche tarapaty.
— To nie my — zaśmiał się niewesoło Piotr — my przekazaliśmy tylko informacje.
— Nie szkodzi — Corton uniósł dłoń i mówił z udaną powagą — starożytni despoci mieli zwyczaj ćwiartowania posłańców, przynoszących złe wieści. Nie chcę powiedzieć, że wszystkie zwyczaje naszych przodków zasługują na pielęgnację, ale co do niektórych warto byłoby się może zastanowić…
W porównaniu z rozsłonecznioną plażą pustyni, wewnątrz budyneczku panował niemal mrok. Dopiero po dobrej chwili zaczęli rozróżniać poszczególne urządzenia i sprzęty surowej, prostokątnej salki. Na pierwszy rzut oka przypominała raczej harcerską świetlicę niż wnętrze chociażby prowizorycznego badawczego laboratorium. Porównanie nasuwał widok niezliczonej ilości map, przeważnie staroświeckich, drukowanych na papierze. Pełno ich było na sięgających sufitu regałach, zaścielały stół i długą plastykową ławę, walały się nawet na podłodze, ułożone byle jak w wysokie stosy. Niektóre z nich, o pożółkłych, jakby przypalonych brzegach, musiały mieć za sobą wiele lat służby. Niemal wszystkie były upstrzone jakimiś naniesionymi czarnym tuszem zygzakami i znakami, były tam tłuste, zwinięte strzałki, półkola i najeżone krzyżykami elipsy. Porzucone jakby w pośpiechu mapy widniały nawet na pochyłych pulpitach podręcznego zespołu analizatorów. Ten ostatni zajmował całą boczną ścianę, odsuniętą najdalej od wejścia.
Jedna, największa chyba mapa, wisiała rozpięta nad ławą, naprzeciw regałów. Przyjrzawszy się bliżej spostrzegli, że nie stanowiła litej całości, była po prostu zlepiona z dopasowanych typograficznie kwadratów. Pod tą mapą zatrzymał się Corton.
— Zaświeć, Pawle — powiedział, schylając się po przypominający batutę metalowy pręcik. Kulski bez słowa skierował na ścianę stożek reflektora. Corton przez chwilę wpatrywał się w mapę, jakby szukając jakiegoś punktu. Wreszcie westchnął i odwrócił głowę.
— Przystąpmy do rzeczy — powiedział. Uśmiech znikł z jego twarzy, z podkrążonych oczu i kącików ust można było wyczytać zmęczenie.
— Wiecie, kto to był Rommel? Potton wzruszył ramionami. Ann spojrzała żałośnie na profesora i pokręciła głową.
— Mniejsza z tym. Był jednym z marszałków hitlerowskiej Rzeszy niemieckiej. W czasie drugiej wojny światowej dowodził korpusem afrykańskim. Rejon naszej stacji, o, tutaj jesteśmy — zatoczył pałeczką krąg o krótkim promieniu — był w latach czterdziestych ubiegłego wieku terenem podjazdowych walk pustynnych pomiędzy jednostkami Africa Corps a ósmą armią brytyjską w Libii. Mapa, przed którą stoicie, pochodzi z tego właśnie okresu.
Została sklejona z arkuszy planów taktycznych rommlowskiego sztabu. Przypatrzcie się uważnie. Tutaj, gdzie stoi nasz budynek, w centrum najdzikszego, bezwodnego kręgu o promieniu czterdziestu pięciu kilometrów, wpadł pewnego dnia w zasadzkę silny niemiecki oddział pancerny. Walki trwały dwa tygodnie. Zresztą „walki” to nie najwłaściwsze słowo. Niemcy nie mieli wody do chłodnic i byli za słabi, by przerwać otaczający ich pierścień, a Anglicy nie dość silni, by zniszczyć okrążonych frontalnym uderzeniem. Jednym słowem złapał Kozak Tatarzyna… W końcu jedni i drudzy otrzymali posiłki, rozegrała się bitwa, która nie przyniosła wprawdzie zwycięstwa żadnej ze stron, ale pozwoliła Niemcom wymknąć się z potrzasku. W czasie działań zniszczono kilkadziesiąt czołgów. Niektóre z nich po dziś dzień leżą tutaj, pogrzebane w wydmach. My sami wykopaliśmy ze dwanaście sztuk… Trzeba wam wiedzieć, że przebadaliśmy każdy metr kwadratowy terenu w promieniu owych czterdziestu pięciu kilometrów.
— Szukaliście tutaj? — przerwała Ann, spoglądając ze zdumieniem na mówiącego. — Czego…?
— Nie przerywaj, Ann — powiedział ponurym głosem Potton. — Zaczynam rozumieć, profesorze.
— To dobrze — Corton skinął głową. Podszedł do stolika, otworzył szufladę i wydobył z niej niegruby zeszyt w twardej, poplamionej okładce.
— Dzięki temu — ciągnął, potrząsając książeczką w wzniesionej dłoni — wiedzieliśmy mniej więcej, gdzie szukać. Ale tylko mniej więcej. Inaczej nie miałoby sensu zaczynać. Na przekopanie w ten sposób całego wskazanego przez was obszaru Północnej Afryki nie starczyłoby i pięćdziesięciu lat…