Выбрать главу

Dopiero patrząc z dołu można było ocenić prawdziwe rozmiary konstrukcji. Z pewnością przewyższała najcięższy z czołgów, budowanych w okresie wojen światowych. Był to prostopadłościan o lekko zaokrąglonych konturach. Jego powłoka srebrzyła się w słońcu, jakby pokryta matowym szronem. Zbliżając się zwalniali odruchowo, okrążyli bryłę z trzech stron zacieśniającą się spiralą, wreszcie stanęli, jakby niepewni, w odległości półtora metra od chropawej ściany.

Tuż nad powierzchnią pustyni, u dołu kwadratowej płaszczyzny, ziała szeroka, czarna wyrwa o postrzępionych brzegach. Poza tym w litej caliźnie bryły nie sposób było wpatrzeć zarysów jakiejkolwiek klapy czy włazu. Chyba że coś takiego znajdowało się pod spodem, w ścianie, na której spoczywała konstrukcja, napierając na nią całym ciężarem swoich co najmniej kilkudziesięciu ton. Chociaż, jeżeli statek pozostał w pozycji, w jakiej dosięgną! go pocisk… Spojrzenia Ann i Piotra powędrowały w stronę profesora. Odgadł widać zawarte w nich pytanie, bo pokiwał przecząco głową.

— Nie ma nic… nic… — powtórzył. — Prześwietlaliśmy to na wszystkie strony, opukiwali, byli tu przecież i chemicy, i fotonicy, i atomiści, robili cuda, wszystko na nic. Tylko ten wyszarpany lej, ale tam nie wsadzicie nawet głowy. Oczywiście, coś musi być. Trudno przypuścić, by umieli przenikać przez taką skorupę jak przez wodę. Muszą chyba mieć jakieś aparaty, emitory, które powodują liniowe zmiany w strukturze materii, polaryzują ją w pewien szczególny sposób. Czyli, inaczej mówiąc, za każdym razem kreślą na ścianie zarys drzwi czy włazu, uchylają albo wyjmują cały taki płat, a potem, po wstawieniu na poprzednie miejsce, przywracają mu nuklearną spoistość z otoczeniem. Tak przynajmniej mówili specjaliści. Nie umieli sobie tego inaczej wytłumaczyć.

— Oni tu wrócą — powiedziała półgłosem, jakby do siebie, Ann.

— Specjaliści? — zdziwił się Corton. — Nie. Tutaj zrobiono już wszystko, co było do zrobienia. Dlatego zostaliśmy sami, z Pawłem. Czekaliśmy na was. A co do statku… jutro przyleci po niego ekipa transportowa. Zabiorą go do Instytutu Lotnictwa w Madrasie. Tam dopiero wezmą się do niego na serio. A tu… — zawahał się. — My z doktorem Kulskim też jutro wyjeżdżamy. Zostanie pustynia i… — nie skończył.

— Czy coś już wiadomo o napędzie? — spytał Piotr. — Silniki powinny być w dobrym stanie.

— Silniki — Corton spojrzał niepewnie na Kulskiego. — To nie są właściwe silniki. W każdym razie nie w naszym rozumieniu tego słowa. Raczej wzmacniacze.

— Wzmacniacze?

— Technicy przypuszczają, że kondensują kwanty wiązek promieniowania, emitowane z miejsca startu — wyjaśnił Kulski. — Że odpychają się jakby od już rozpędzonych cząstek. W ten sposób mogą nawet osiągać szybkości podświetlne. Ale — rozłożył ręce — my z profesorem jesteśmy laikami. Poza tym rentgen… wiecie, jak to jest. Widać niby całe wnętrze, a jednak to nie to. Są tam elementy nieprzenikalne, nie dające żadnego echa. Nawet konstruktorzy i fotonicy nie kwapili się z hipotezami. Analizowali, kiwali głowami, wreszcie powiedzieli, że bez zespołów neuraksa centralnego laboratorium nie dadzą rady, i odlecieli. Tym bardziej my… Co ci jest? — zwrócił się nagle do Ann, pochwyciwszy jej spojrzenie. Przysłuchiwała się ich rozmowie, wodząc od jednego do drugiego nieprzytomnym, jakby bezgranicznie zdumionym wzrokiem. Zagadnięta, drgnęła i potrząsnęła głową.

— Nic… — szepnęła. — Pytałam, czy oni wrócą…

— Nie wrócą, Ann — odezwał się łagodnie, jak do dziecka, Corton. — Będą go badać w Madrasie. Mówiliśmy właśnie…

— Ann nie chodziło o specjalistów, profesorze — przerwał szorstko Potton. — Miała na myśli załogę statku. Tych, którzy go zbudowali…

Zapadła cisza. Po dobrej chwili Corton podszedł do Ann i serdecznym gestem położył dłoń na jej ramieniu.

— Miejmy nadzieję, że wrócą — w jego głosie zabrzmiał ciepły ton — miejmy nadzieję… — powtórzył. — Ale na razie nikt nie jest w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Zrobimy wszystko, co do nas należy, i będziemy… czekać.

— Czekać — podchwycił z goryczą Kulski. — Czekać…

— Może nie tylko… — Piotr urwał i zamyślił się. Ann stała chwilę bez ruchu, patrząc mu w oczy, wreszcie powiedziała:

— Nie wiem, o czym myślisz… Ale nawet gdyby się nam udało nawiązać z nimi kontakt, jak wytłumaczymy to… tę pomyłkę?

— Pomyłkę?… — powtórzył jak echo Kulski. — Kiedy wrócą, może być za późno na tłumaczenia.

— Ten znowu swoje — powiedział miękko Corton. — Przestań się już zadręczać. Pawle. Trzeba wam wiedzieć — zwrócił się do pozostałych — że analiza psychologiczna statku wykazała szereg cech wspólnych obu naszym rasom. A przecież my nie interweniowalibyśmy w sprawy obcej cywilizacji, gdyby w czasie wyprawy badawczej jedna z naszych rakiet uległa wypadkowi… nawet zagładzie.

— A jeżeli obok cech wspólnych wyjdą na jaw różnice? Jeżeli te ostatnie będą dotyczyć między innymi kategorii odpowiedzialności i kary? Odwetu? Co wtedy? — rzekł Kulski. Potton spojrzał na niego z aprobatą.

— Sto czterdzieści lat — mruknął po chwili Corton, mierżąc spojrzeniem przestrzeń ponad garbami wydm. — Niemal półtora wieku. Istoty, które tak potrafią sobie radzić z astronawigacją, nie mogą być ignorantami w naukach społecznych. Muszą dobrze znać ogólne prawa dynamiki społecznej ewolucji. Wezmą pod uwagę fakt, że w okresie półtora wieku rasa zamieszkująca naszą planetę rozwinęła w sobie jakościowe nowe cechy…

— Wezmą albo i nie — bąknął Piotr. — Nie gniewaj się, profesorze — dodał — ale sto czterdzieści lat to w kategoriach kosmicznych zaledwie drobny ułamek sekundy.

— Sam nas tego uczyłeś — podchwycił Kulski, zwracając się do Cortona. — Ludzkość dość beztrosko poczyna sobie z czasem. Okres jednego wieku wystarcza nam, by anulować wszelkie możliwe rachunki. W euforii przeobrażeń, jakie przeszła zbiorowość ziemska w ostatnim pięćdziesięcioleciu, rozgrzeszyliśmy wszystko i wszystkich, którzy żyli przed naszą epoką. Sklasyfikowaliśmy ich winy wobec współczesnych, ale nie pomyśleliśmy o winach wobec nas, ciebie, mnie, przyszłych pokoleń. Zapewne, kto mógł przypuścić, że okażą się jeszcze… aktualne. A co, jeśli nie mieliśmy do tego prawa? Czujemy się tutaj panami, gospodarujemy na naszym globie i w całym systemie jak średniowieczni monarchowie, ba, sięgamy do gwiazd. A jeżeli razem z całą naszą nadętą cywilizacją jesteśmy tylko naroślą, atomem jakiejś szerszej, nie zintegrowanej jeszcze do końca społeczności?

— Dziewiętnastowieczna hipoteza, Pawle… — przerwał łagodnie Corton.

— Tak? A to tutaj, to także hipoteza? Więc już nie jedna rasa władców kosmosu, tylko dwie, prawda? Ile ich trzeba, żeby stworzyły społeczność, o jakiej mówię, profesorze… A jeśli tak, to czy pokolenia popełniające zbrodnicze błędy, opóźniające postęp swojej cywilizacji a tym samym zbiorowości świadomego istnienia w ogóle, mają odpowiadać wyłącznie przed swoimi sukcesorami z własnego szczepu, własnej rasy? Czymże jest dla nas czas, współczesność… Einstein, tak. Ale historia? Współczesność jest kategorią umowną. Rozumiemy ją w sposób dla nas najwygodniejszy i… najbezpieczniejszy. Co będzie, jeśli rachunku zażąda nie nasza ziemska współczesność z jej łagodnymi, dobrotliwymi prawami — ale współczesność w ogóle? Kto wtedy będzie płacił? Co powiemy tym, którzy tutaj wrócą upomnieć się o swój strzaskany statek i zamordowanego przy pierwszej próbie kontaktu towarzysza? Ze to nie my, tylko ci, co przed nami? Więc nie ludzie? — spytają. Ludzie — odpowiemy — ale inni. Więc jak? Nie widzicie, że to chowanie głowy w piasek? Dziecinada? Sto czterdzieści lat. Rzeczywiście! Człowiek żyje przeciętnie sto dwadzieścia lat. Nasi dziadkowie mieli jeszcze mniej czasu dla siebie, znacznie mniej. A któż nam zaręczy, że konstruktorzy i piloci tego tutaj statku nie żyją po trzysta, czterysta, pięćset lat?! Że nie przylecą tutaj ci sami, właśnie ci, którzy już raz lądowali na Ziemi? I że, jeśli zażądają rachunku, to zażądają go od pokolenia w ich oczach bezpośrednio odpowiedzialnego za to, co się stało?