W głosie młodego historyka brzmiało rozżalenie, narastające, gorzkie, widać było, że nie może zgryźć w sobie ponurego, zakrzepłego wbrew jego woli buntu przeciw temu, co się stało, wobec czego byli bezradni, a co tak dotkliwie raniło jego wiarę w głęboką logikę historii. Zakończył tonem niemal płaczliwej skargi.
Stali w milczeniu, jakby nasłuchując, czy gdzieś z pustyni nie wrócą odbite od obłych grzbietów wydm jego ostatnie słowa, rzucane gorączkowo pytania, na które nie było odpowiedzi. Po dobrej chwili Corton poruszył się niecierpliwie, obrzucił Pawła krótkim spojrzeniem, była w nim jakby niechęć, ale i współczucie — i nic nie mówiąc zaczął się piąć piaszczystym osypiskiem, tym samym, łagodniejszym od innych zboczem nasypu, którym sprowadził ich do wykopu. Patrzyli chwilę na jego przygarbione plecy, wreszcie gęsiego, ospale, jak na puszczonym w zwolnionym tempie filmie, podążyli w jego ślady.
Kiedy walcowaty grzbiet nasypu przesłonił już za ich plecami przeciwległą ścianę wykopu, profesor zatrzymał się nagle i odwracając do nich profilem powiedział:
— Dziś jest, jeśli się nie mylę, piątek. W poniedziałek rano, wszyscy jak tu jesteśmy, mamy być u profesora Bo Lorena w Neapolu. Thorson i Potton otrzymają ostatnie instrukcje przed startem…
Z mlecznych kuł klimatyzatorów biło falami ciepło, rozpraszające obcość ogromnej hali, stwarzające intymne zacisze i dające pogodne schronienie myślom. Leżeli na wznak, błądząc szeroko otwartymi oczyma po gwiazdozbiorach pastelowych ogników i świateł, pełgających pod dalekim, niewidocznym stropem, ciasno przytuleni do siebie, ukryci w kokpicie rakietowego fotela jak w łodzi o wysokich burtach. W pewnej chwili, nie przerywając milczenia, poruszył nieznacznie głową, tak by móc widzieć jej twarz, zaznaczony w półmroku najcieńszą kreską profil. Nie czuł już dotyku jej włosów, nie czuł w ogóle ramienia, w którego zgięciu spoczywała jej głowa, odkrył, że to sprawia mu radość, że takie zatracenie świadomości granic ich ciał ma jakąś głęboką, nie znaną mu dotąd wartość.
— Dlaczego czekaliśmy tak długo? — powiedział cicho, nieoczekiwanie dla siebie samego. Było w tym więcej z afirmacji chwili, olśnienia jej aż bolesnym urokiem, aniżeli z pytania dotyczącego przeszłości. Zwróciła ku niemu twarz. Patrzyła przez chwilę, jakby czekając, zanim pojęła, że to było wszystko, właśnie to i tylko to, co miał teraz do powiedzenia. Uniosła się lekko, odrywając od niego, poczuł nagle delikatne muśnięcie na włosach, szło w dół, owiodła palcami jego czoło, brwi, skronie, w niepowtarzalnym kobiecym geście przywierając wreszcie otwartą dłonią do policzka. Objął wąski przegub tej dłoni, rozwarł palce, powoli jakby odnajdując zapamiętaną z dzieciństwa ścieżkę powędrował wzdłuż jej ramienia, zatrzymał się w zaklęśnięciu obojczyka, poszedł dalej, okrążając czubkami palców piersi, domyślając się raczej dotyku ich szczytów niż czując go stwardniałym wnętrzem dłoni, aż znieruchomiał pochwyciwszy szybkie drganie skóry w miejscu, gdzie biło serce. Nagle zabrała rękę z jego twarzy i poruszyła się, jakby niecierpliwie.
— Boję się, że nie czekaliśmy dość długo — powiedziała, odwracając głowę. Milczał dłuższą chwilę.
— Dlaczego… — szepnął — pokochałem cię… to musiało być tysiąc lat temu…
— Mnie? Naprawdę mnie? — słowa te były skierowane jakby do niej samej, jakby jego obecność była czymś drugorzędnym i nieważnym wobec tej obecności, którą chowała wyłącznie dla siebie, która stanowiła prawdziwą treść jej dialogu z własnymi myślami.
— Czy przypadkiem nie pokochałeś we mnie tego, co pozostało tam, za polem startowym? Czy twoje uczucie nie oznacza po prostu tego, że tutaj jestem, że w ogóle można mnie pokochać? Gdybyś mógł mi szczerze odpowiedzieć… nie, nie możesz, bo nie masz żadnej skali… bo ja jestem tutaj dla ciebie po prostu… — szukała chwilę porównania — po prostu… soczewką…
Nie odpowiedział. Milczał chwilę wpatrując się w nią badawczo, jakby chcąc rozgryźć prawdziwe znaczenie tego, co powiedziała. W końcu przewrócił się na bok i przygarnął ją ciasno, oboma ramionami.
— Leno — powiedział pełnym głosem — zostaw to wszystko. Jeszcze mnie nie kochasz. W każdym razie nie
tak jak ja… Ale to nic. Pokochasz mnie. Bo jesteś dla mnie czymś jednym jedynym wśród wszystkich i wszystkiego, o czym mogę pomyśleć. Wśród tego, co było, czego doświadczyłem, co robię w tej chwili i o czym marzę… — urwał.
Poruszył kilkakrotnie wargami, jakby utwierdzając się w przekonaniu o prawdziwości tego, co powiedział. Nagle drgnął. W jego spojrzeniu zamigotała szczera irytacja.
— Dlaczego soczewką?! — rzucił.
Patrzyła na niego chwilę, zdumiona i zaskoczona i niespodziewanie parsknęła śmiechem. Śmiała się serdecznie, beztrosko, w jednej chwili wrócili do świata faktów, w którym ich miłość objawiła nagle swą rzeczywistą, namacalną postać, jako coś niepowtarzalnie pięknego wprawdzie, ale przecież nie jedynego w świadomości nieskończonego istnienia.
— Oczywiście, że soczewką — zdołała wreszcie wykrztusić. — Skupiam wiązki twoich myśli o Marsie i o Ziemi, jak soczewka zawieszona w połowie drogi między tymi ciałami niebieskimi. Chyba nikt nie miał jeszcze takiej podróży poślubnej, jak myślisz?
— W podróż poślubną polecimy na Wenus — burknął, na pół tylko udobruchany. — Chmury, upał i te śmieszne porosty… bez żadnych podziemnych korytarzy, emitorów, plujących płaszczek… Co ci jest? — spytał nagle, spostrzegłszy, że posmutniała i zrobiła ruch, jakby chciała odsunąć się od niego.
— Nic… — szepnęła. — Pomyślałam o n i c h… To straszne, Andrzeju. Przecież właściwie powinniśmy im być wdzięczni. Pierwsi, którzy odnaleźli naszą rasę w nieskończonym wszechświecie. Dzięki nim, my dwoje… A jednak Piotr myśli o nich jak o naszych wrogach. Ziemia gotuje się do odparcia najazdu. Uczeni wymyślają jakieś szyfry…
a wiesz, co leży u podstaw tej całej wrogości, a w każdym razie nieufności? — upokorzenie…
— Upokorzenie? Jak to rozumiesz?
Ujęła w obie ręce jego dłoń, wracając do poprzedniej pozycji.
— Ta wiadomość, wczoraj rano… o znalezieniu ich statku. Wiesz, co poczułam w pierwszej chwili? Wstyd. Pomyślałam… nie śmiej się… pomyślałam, że trzeba ich przeprosić. Dziecinada? prawda? Przeprosić! Równie dobrze Costez, ten geograf z Madrytu, mógłby teraz wyrazić. w imieniu Hiszpanów ubolewanie w związku z zagładą kultury Inków. Pomyśl, gdzieś w kosmosie jest grób pierwszej istoty spoza układu, która wylądowała na Ziemi. Tak jakby wpadła w jaskinię pełną dzikich zwierząt. Upokorzenie to jeszcze bardzo blade słowo… A przecież człowiek marzył od stuleci o takiej chwili… Cóż za paradoksalny bezsens!
— Bezsens, zgoda. Ale nie paradoksalny. Niestety nie. Jest w tym dużo ponurej logiki… Wiesz co, nie mówmy o nich.
Milczała. Po chwili poruszyła głową, wtulając się głębiej w zgięcie jego ramienia.
— A co do wdzięczności — podjął wreszcie — mam nadzieję, że nie będziemy mieć okazji do złożenia im czołobitności za gościnę…