Выбрать главу

— Tak — rzucił Bo Loren. Widać było, że mówienie przychodzi mu z trudnością. — Zastanawialiśmy się, jak będzie wyglądał nasz świat po upływie czterech stuleci. Jakie środki techniczne będzie ludzkość w stanie przeciwstawić ewentualnym agresorom i jak będą wyposażone bazy przestrzenne na peryferiach naszego układu… Czy będą zdolne powstrzymać wszystkie dające się pomyśleć statki lub… pociski kosmiczne i nie dopuścić do inwazji Ziemi. A także… — i to chyba ważniejsze — jak pokolenia żyjące w dwudziestym piątym wieku ocenią naszą decyzję, jakąkolwiek by ona była…

— Dlaczego w dwudziestym piątym… — wykrztusiła Ann. — Współcześni… świat ma prawo…

— Ma — przerwał spokojnym tonem Sakadze. — Nikt nie kwestionuje praw współczesnych. Tylko że nie oni będą ponosić konsekwencje naszego ewentualnego błędu. Ani my, ani nasze dzieci, ani nawet ich prawnuki. Te konsekwencje spadną na ludzkość nie wcześniej, niż właśnie za czterysta lat. Gdyby chodziło tylko o współczesnych… gdybyśmy my sami mogli zostać pociągnięci do odpowiedzialności… byłoby łatwiej. Dlatego właśnie Rada postanowiła wam zostawić decyzję. Jesteście ponadczasowi, rozumiecie? Jako pierwsi, którzy zetknęli się z obcą cywilizacją. Emisariusze. Wasze nazwiska będą żywe, kiedy o nas i wszystkich pozostałych członkach Rady zapomną już nawet archeolodzy. Rozpościeracie się nad czasem, jak odwieczne i wieczne idee ludzkości. A więc musicie postanowić, musi przemówić ta cząstka waszej świadomości, która tkwi już w dwudziestym piątym wieku…

Whiten pomyślał w tym momencie, że takie stawianie sprawy jest w gruncie rzeczy wygodne dla członków Rady i ma coś z paradoksu, ale przypomniał sobie, że aby paradoks mógł być paradoksem, musi być osadzony w litym gruncie rzeczywistej i powszechnie uznanej prawdy, i nic nie powiedział. Tak czy owak był mniej „ponadczasowy”, jeśli przyjąć klasyfikację Sakadze, od tamtej dwójki. Zresztą, wszyscy zaczynali się już mniej więcej orientować w tym, co zaszło…

— A więc ten meldunek… — zaczął niepewnie Potton. Bo Loren skinął głową, odwrócił się i podjął przerwaną wędrówkę po gabinecie.

— Tak. — Mówił powoli, starannie dobierając słowa. — Otrzymaliśmy odpowiedź na ostatnie z pytań, postawionych we wstępnej fazie badań obiektów, wzniesionych przez przybyszów — nazywajmy ich tak dalej — na powierzchni Marsa. W niedzielę rano, według naszej rachuby, oczywista, córka obecnego tu profesora Sakadze i Batuzow odnaleźli w bezpośrednim sąsiedztwie centralnej hali jeszcze jedno, nie znane dotąd pomieszczenie… mniejsza o szczegóły. Tam jest jeden jedyny pulpit i jeden ekran, liniowy. Przekazuje drogę ich statku. Od punktu zero do… mieliście rację — zwrócił się do Whitena — to jest rzeczywiście w okolicach alfy Psa Małego. No i tak. Nie wymyśliliśmy sobie tego dwudziestego piątego wieku…

— Mieliśmy daną drogę — przerwał Sakadze. — Też nic pewnego, bo Procjon nie ma planet… Więc mogą lecieć gdzieś dalej, ale to są już hipotezy. Przyjęliśmy za rzeczywistą drogę po linii prostej łączącej Marsa z konstelacją Psa Małego. Nie znaliśmy natomiast szybkości, z jaką poruszają się ich statki. Nie muszę nikogo przekonywać o doniosłości tego problemu. Mając drogę i szybkość wiedzielibyśmy, kiedy możemy się spodziewać ich powrotu. Od początku przypuszczaliśmy, że wykorzystują dla żeglugi wiązki promieni, trzymane jak gdyby samopowtarzającym się tunelowym polem magnetycznym… Dlatego nie rozpraszają się po całej galaktyce. Hipoteza ta okazała się prawdziwa. Otóż określenie szybkości tych promieni, emitowanych z ich wyrzutni, nie nastręczało większych trudności. Jest niewiele mniejsza od prędkości światła… Tylko że to nic nam jeszcze nie mówi… tak jak szybkość wiatru nie jest równoznaczna z szybkością łodzi żaglowej. Chodzi o to, jak statek radzi sobie z oporem fal lub… przestrzeni kosmicznej, jak zostanie ustawiony żagiel, jakie urządzenia, zainstalowane na pokładzie, pomnażają energię rozpędzonych cząstek. Prowizoryczne wyniki badań, prowadzonych w Madrasie, zdają się potwierdzać przypuszczenie, że ich konstruktorzy rozwiązali problem spiętrzania, że tak to określę, kwantów wymuszonego promieniowania, emitowanego z miejsca startu. Dokładniejsze dane uzyskamy nie wcześniej niż za kilka tygodni. Krótko mówiąc, gdyby nie odkrycie Leny i Batuzowa, się wiedzielibyśmy dalej nic… Nasza sytuacja w ostatnich miesiącach niewiele się różniła od sytuacji średniowiecznego rycerza, wysadzonego z siodła i czekającego w pokorze na dopełnienie się swego przeznaczenia…

„My, ludzie Wschodu…” — Kulskiemu zadźwięczały w pamięci słowa Sakadze, wypowiedziane na wzgórzu pod Samarkandą, w dniu startu Uzbekistanu… Przypomniał sobie wątpliwości, które go wtedy ogarnęły. Nie, nawet jeżeli w podświadomości profesora zwierały się niekiedy głębokie cienie madraskich kopuł, nawet jeżeli chodne bucharskie noce budziły go powracającym pobrzękiem czangi, był to tylko integralny składnik współczesności tego człowieka należącego sercem i rozumem do społeczności drugiej połowy dwudziestego pierwszego wieku… Wszak współczesność jest także procesem, złożonym procesem historycznym. Współczesność. Drgnął i bezwiednie przesunął ręką po czole. Przypomniał sobie to wszystko, co o niej myślał i mówił tam, w piaszczystym wykopie, który odsłonił statek pierwszych gości mieszkańców Ziemi. Stanęła mu przed oczami zmęczona, jakby zastygła w wyrazie pobłażliwej ironii twarz Cortona. Rzucił w jego stronę szybkie, podejrzliwe spojrzenie. Profesor siedział jednak, odwrócony do niego bokiem, słuchając z uwagą tego, co mówił Sakadze.

— Na tym ekranie, tam, w sterowni — bo to jest sterownia, to co znaleźli — widać małą, świecącą plamkę. Pośrodku. To oni. Pośrodku ekranu — powtórzył. — Są dokładnie w połowie drogi…

— W połowie drogi… — odezwała się po chwili, jak echo, Ann. Zza ściany dobiegł oddalający się szum ciężkiego rakietowca. Tył gmachu Pałacu Astronautów przylegał niemal do płyty miejskiego lotniska.

— Jeżeli odlecieli zaraz po powrocie z Ziemi… — zaczął Potton i nie skończył.

— Przyjmujemy, że tak właśnie było — Loren powiedział to raźnym, niemal pogodnym tonem. „Co mu się stało?” — pomyślał Kulski. Czyżby Sekretarzowi aż tak ciążyła świadomość odpowiedzialności za decyzję, jaka ma być podjęta, że przekazawszy kompetencje Piotrowi nie może opanować odruchu ulgi? Ale czego ma dotyczyć ta decyzja? O czym tu w ogóle można jeszcze zadecydować? Czyżby… ogarnął go nagły chłód. Nie spuszczał niespokojnego wzroku z Lorena. A może tym, co tak dotychczas doskwierało. staremu profesorowi, było po prostu uczucie osamotnienia? Ale w takim razie…

— Przyjmujemy, że tak właśnie było — powtórzył za Lorenem Sakadze. — Ze opuścili układ słoneczny w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim. Jeżeli w ciągu stu czterdziestu lat przelecieli połowę drogi do domu… w każdym razie do bazy, z której startowali, to nie trudno obliczyć, że dotrą do celu w roku, według naszej rachuby, dwa tysiące dwieście dwudziestym. Zakładając nawet, że ewentualna wyprawa odwetowa wystartuje natychmiast po ich powrocie, ludzkość może się jej spodziewać nie wcześniej niż za czterysta dwadzieścia lat… w roku dwa tysiące pięćset drugim. Oczywiście, trzeba wziąć pod uwagę możliwe odchylenie. Po pierwsze: druga połowa drogi może trwać dłużej. Ze y/zrostem odległości efektywność energii emitowanej z miejsca startu maleje… Nieznacznie wprawdzie, ale maleje. Po drugie: w czasie kiedy uczestnicy wyprawy do naszego układu bawili w przestrzeni, ich ziomkowie nie czekali zapewne z założonymi rękami. Musieli osiągnąć znaczny postęp techniki, także techniki lotów przestrzennych. Postęp, który może znacznie skrócić drogę powrotną na Marsa. W żadnym jednak razie nie możemy się ich spodziewać ani my, ani nasze wnuki. To wszystko. Niemal wszystko… — zawiesił głos.