Czekali w napięciu. Sakadze jednak wstał, rzucił przelotne spojrzenie Sekretarzowi i jakby zastanawiając się nad doborem słów, w jakich ma im przedstawić to najważniejsze, zaczął krążyć po gabinecie.
— Dziwne — odezwał się nagle milczący dotychczas Whiten — dlaczego w Marsa nie trafia taki snop promieni, emitowanych z bazy, z której przylecieli… A może uszedł tylko naszej uwagi?
— Na szczęście — burknął Potton.
— Lena i Andrzej mówili o jakimś lądowisku — przypomniała sobie Ann.
— Mogą mieć system łączności, wyprzedzający szybkość lotu ich statków… — zaryzykował Bo Loren. — Tak czy owak mamy teraz czas. Nie musimy się śpieszyć. Opracowaliśmy kompleksowy program badań planety wraz ze wszystkim, co znajduje się na jej powierzchni… i pod nią. To, co zrobiliście tam dotychczas, to był zaledwie zwiad. I to dokonany w warunkach awaryjnych…
— Tak — Potton wyprostował się i spojrzał chmurnie na Sekretarza. — Mamy czas. Opracowaliście program badań. Zredagowaliście komunikat. Więc o co jeszcze chodzi? O czym to my mamy decydować?
— Komunikat nie jest skończony — przypomniał po chwili Sekretarz.
Wstał także i utkwił wzrok w oparciu fotela, w którym siedział Whiten.
— Krótko mówiąc — ciągnął zdecydowanym tonem. — Pod tym ekranem, obrazującym drogę ich statku, jest pulpit z wyłącznikiem. Zwykłą, czarną rączką, jakich setki znajdziecie w każdej ziemskiej dyspozytorni mocy. Otóż Lena i Batuzow doszli do wniosku, potwierdzonego następnie wynikami operacji analitycznych, że jest to główny pulpit sterowniczy wyrzutni. Inaczej: przekładając dźwignię można zatrzymać stos i przerwać emisję wiązki promieni. Jeszcze inaczej: w każdej chwili jesteśmy w stanie pozbawić ich statek, zawieszony w przestrzeni, dopływu energii. Złe mówię. Nie w każdej chwili. Teraz. W każdym razie w ciągu najbliższych dni. Potem będzie za późno. Kiedy miną połowę drogi, nic nie będziemy im już w stanie zrobić. Rozumiecie? Kiedy przekroczą tę granicę, przerwa w emisji, a raczej czoło próżni, która zastąpi miotany teraz przez stos strumieni kwantów, dotrze do Procjona już po ich wylądowaniu. Nie trzeba być matematykiem, żeby to obliczyć. Oczywiście nie wiemy, czy unieruchamiając wyrzutnię zniszczymy ich statek wraz z załogą, czy zepchniemy go z trajektorii, skazując na wieczną tułaczkę po galaktyce, czy po prostu opóźnimy tylko ich powrót do bazy. Nawet w tym ostatnim wypadku opóźnienie to dałoby jednak ludzkości qantum czasu, po upływie którego nie musiałaby się lękać żadnej inwazji. Zresztą w takim razie moglibyśmy uprzedzić wyprawę odwetową, lecąc do nich jako pierwsi. Tak. — Loren odnalazł spojrzeniem wzrok Cortona. — To wszystko. A więc?
Chwilę panowało milczenie. Wreszcie Potton uniósł powoli głowę i utkwiwszy wzrok w Sekretarzu wstał ociągając się.
— I ja mam… — zaczął.
— Tak. — Bo Loren i Sakadze stali teraz obok siebie. — Właśnie tak — powtórzył Sekretarz. — Zatrzymaliśmy już produkcję zbrojeniową. Postanowiliśmy, że Ziemia dowie się o wszystkim… zgodnie z normami naszej epoki. Wrócicie na Marsa. Staniecie przed pulpitem sterowniczym i… zredagujecie ostatni akapit komunikatu. Przypominam tylko o mojej prośbie. Przed odlotem porozmawiajcie z historykami. I nie zapominajcie, że z trzech wariantów, jakie przedstawiłem, najprawdopodobniejszy jest pierwszy, to znaczy, że odcinając dopływ energii zabijemy istoty, które odkryły Ziemię… Tak. Tym razem to już naprawdę wszystko.
Za szklaną ścianą ponownie przewalił się stłumiony łoskot rakietowca. Ann podniosła się z trudem. Kulski spostrzegł jej utkwione w sobie, szeroko otwarte oczy, wyrażające niemą prośbę. W jej spojrzeniu było jeszcze coś… niemożliwe, nonsens. Nagle podeszła do niego. Poczuł na ramieniu delikatny dotyk jej dłoni.
Szli w milczeniu, nie oglądając się za siebie, gdzie ledwo widocznym wiśniowym ognikiem dogasały rozżarzone dysze Uzbekistanu. Był wiatr, rzadkość na tej zbyt spokojnej planecie, której chłodną wegetacją mógł wstrząsnąć tylko umysł istoty rozumnej, istoty, jakiej ta czerwona, wirująca w przestrzeni kula, zbyt szybko wyrzucona na peryferie słonecznej ekosfery, nie potrafiła nigdy sama powołać do życia.
W pewnym momencie Batuzow wysforował się przed pozostałą czwórką, zobaczyli nagle wierzchołek jego białego kasku pod swoimi nogami. Nie wiedząc nawet kiedy, znaleźli się na skraju zagłębienia z wieżyczką, zamykającą wstęp do podziemi.
Milcząc, obserwowali swobodne, śmiałe ruchy Andrzeja. Po instynktownym lęku, jakim napawało ich działanie obcych automatów, nie pozostało śladu. W gestach Batuzowa, kierującego manewrami wieżyczki, była ta sama odruchowa pewność z jaką człowiek pochyla głowę, przestępując próg niskiego pomieszczenia. Obcując na co dzień z automatami, uprzedzającymi, można tak powiedzieć, ich życzenia, wynurzającymi się bezszelestnie z litych zdawałoby się ścian lub materializującymi się nagle przed nimi w próżni, w powietrzu, przyzwyczaili się, on i Lena, traktować je jak własne, ziemskie. Ostatecznie mało kto z ludzi pyta, na jakiej zasadzie działają kuchenne roboty laserowe, jaki to diabeł siedzi w najprostszym fonoptyku czy chociażby podręcznym kalkulatorze. Są, robią swoje i tyle. Stosunek istoty rozumnej do maszyn ukazał nagle swoje nowe, nie znane dotąd ziemskiej socjologii oblicze.
Skąpo oświetlony korytarz, przenikliwe grodzie, zjazd szklaną gondolą, dojście do hali, mogliby przysiąc, że wszystko to zajęło im połowę tego czasu, co kiedyś. Tak skraca się z biegiem lat droga do przyjaciół, do pracy, do ulubionych, często odwiedzanych miejscowości. Kiedy mijali laboratorium, Ann spostrzegła coś, co przez moment przykuło jej uwagę. Fotele Leny i Andrzeja. Zsunięte bokami, z których zdjęto oparcia, stały tuż obok pulpitu centrali komunikacyjnej, pod prowizorycznym daszkiem z jakiejś niemetalowej folii, dającym osłonę przed ostrym światłem reflektorów. „To tak… — pomyślała, zerkając z ukosa na Lenę. — Kulskiemu przybędzie nowy temat do rozmyślań…”
— Poczekajcie chwilę — Batuzow zatrzymał ich nagle ruchem ręki i szybkim krokiem ruszył wzdłuż pulpitu ciągnącego się aż do bocznej ściany hali. Po chwili zniknął za tarczą ostatniego z ekranów.
— Tego nie widzieliście jeszcze — jego głos był stłumiony, dobiegał jakby z wnętrza drewnianej studni. Przypomnieli sobie, że tam właśnie, w wąskim przejściu między potrójnym łukiem ekranów a ścianą znajdował się pulpit „projektora”.
Nagle pojaśniało. Z ust Ann wyrwał się mimowolny okrzyk. Wielki, prostokątny płat bocznej płaszczyzny hali rozświetlił się setkami uciekających w perspektywiczną głąb geometrycznych kształtów, pastelową mozaiką setek tysięcy regularnych brył…
— Miasto!
— Ich miasto — dorzucił Whiten.
Nie mogło być wątpliwości. Przed nimi, jak okiem sięgnąć, rozpościerała się panorama, przedstawiająca mrowie malejących w dali strzelistych form, krystalicznych graniastosłupów, leżących i jakby wbitych sztorcem w bladozłoty grunt, smukłych, odwróconych stożków, oplecionych spiralami napowietrznych wiaduktów.
Lewy dolny róg panoramy przesłaniało bliskie zbocze wzgórza. Na perspektywę nakładały się kosmate, omotane jakąś jasnobrązową siecią konary karłowatego, dzbaniastego drzewa. Niektóre z gałęzi wychylały się ku nim z płaszczyzny ściany. Za wzgórzem, a raczej jego niewidocznym stokiem, rozciągał się pas nieco ciemniejszej roślinności. Wśród krzewów, przypominających cyprysy, śmigały wysoko w górę wąskie, ślimakowate pręty, podobne do poskręcanych od ciepła świec, zakończone lejkowatymi zgrubieniami. Dalej zaczynało się miasto. Bryła zaskakiwała za bryłę, zdawały się przenikać wzajemnie jak poczęte w wyobraźni elementy geometrii przestrzennej, żadnych okien, otworów, powtarzające się po kres horyzontu gładzizny ścian, prostych, załamanych, okrągłych. Obraz był trójwymiarowy, a o odległości, z jakiej go wykonano świadczyło porównanie rozmiarów widocznego na pierwszym planie krzewu z frontowym pasem budowli. Odległość była bardzo znaczna, jeśli tam, na spiętrzonych estakadach i wiaduktach znajdowały się nawet jakieś żywe istoty, nie mogły przekraczać wielkością główki od szpilki. W niektórych miejscach widniały zgęszczenia małych ciemnych punkcików, najsilniejsze powiększenie nie pozwoliłoby jednak ustalić, co to takiego, ani w przybliżeniu chociażby uchwycić zarys jakichś konturów.