— Co to jest? — spytał wreszcie, niezbyt przytomnie, Potton.
Batuzow spojrzał na niego z przelotnym uśmiechem.
— Fotografia. Po prostu fotografia. Znaleźliśmy to niedawno. Ten projektor, pamiętacie, rzucający przestrzenny model naszego układu słonecznego z zaznaczoną drogą wiązki promieni, ma niewielką przystawkę. Tak jakby już po zainstalowaniu postanowiono uzupełnić jego program czymś nieprzewidzianym, jakimś drobiazgiem. Musieli czuć się tutaj trochę nieswojo, tak daleko… toteż „powiesili” sobie na ścianie zdjęcie swojego miasta…
Uderzył ich nie tyle życzliwy, niemal serdeczny ton jego głosu, kiedy mówił o osamotnieniu nieznanych istot, ile to, jak bardzo ludzkie są uczucia, które im przypisywał. „Śmieszne — pomyślała Ann. — To samo robili kiedyś kapitanowie parowców, wyruszając w dalekie rejsy, to samo robią dziś piloci rakiet. Wieszają w kabinach zdjęcia pięknych dziewcząt, swoich żon, miasta, znajomych ulic…”
— Jakie to ludzkie — powiedziała półgłosem. Potton odwrócił głowę i patrzył na nią przez chwilę przenikliwie, jakby chcąc dociec prawdziwego sensu jej słów.
— Tak. Bardzo ludzkie — przystał nieoczekiwanie. Ann spojrzała na niego podejrzliwie. Na twarzy Piotra nie było jednak śladu sarkastycznego uśmieszku. Powiedział to poważnym tonem, w którym brzmiało jakby zdumienie. Wydało jej się nagle, że stoi przed nią ktoś zupełnie inny niż ten znany jej aż za dobrze świetny astrofizyk, ale niespokojny, pełen wewnętrznych kontrastów człowiek, którego nieopanowane reakcje tylekroć budziły jej sprzeciw. W ciągu całego lotu zamienili może trzy zdania, Whiten milczał jak zwykle, a on… Ann znała Pottona dość dobrze, aby odgadnąć, że przyczyną jego wewnętrznej rozterki nie jest świadomość wagi decyzji, jaką ma podjąć… to znaczy, nie tylko ona. W tym upartym milczeniu, w wyrazie jego oczu było coś, czego nigdy dotychczas u niego nie zauważyła, jakiś stłumiony żal, nawet smutek, ale spopielały, matowy, sięgający najgłębszych warstw świadomości.
— Gdzie to jest? — spytał nagle, zwracając się do Batuzowa. Przez twarz Andrzeja przemknął jakby cień, musnął spojrzeniem twarz Leny i odwrócił się.
— Chodźcie — powiedział, kierując się w głąb hali.
Otwór prowadzący do niszy był ukryty za wyłączonym teraz „strażnikiem”, jak nazwali automat, który obezwładnił Batuzowa w czasie jego pierwszej, omal nie zakończonej tragiczną katastrofą, bytności w hali. Obrys uchylającej się płyty pozostawał niewidoczny z odległości nawet kilku centymetrów, gdyby nie sondy, nigdy by go na pewno nie znaleziono.
Andrzej wszedł pierwszy. Tuż za nim postępował Potton.
Wejście znajdowało się w połowie najkrótszej ściany niszy, zbudowanej na planie wydłużonego trójkąta. Pośrodku widniał niski, owalny pulpit z tarczą pochyloną w ich stronę. Oczy wszystkich spoczęły błyskawicznie na czarnej dźwigni, grubawym, bananowatym pręcie, zakończonym przezroczystą kulą wielkości małego jabłka. W jej wnętrzu pulsowało jaskrawe, pomarańczowe światło. Tył tarczy pulpitu przechodził w błękitnawą taśmę ekranu, odwiniętą śmiałym łukiem pod strop, w którym ginęła. Cała konstrukcja przypominała w rysunku ramię sporego sekstansu. Mniej więcej w połowie łuku ekran obejmowała czarna nasadka czujnika laserowego.
— Poruszyła się — powiedział. Batuzow, podchodząc do stojącego kilka metrów dalej, pod boczną ścianą, pulpitu aparatury czujnika. — Może setną część milimetra, może nieco mniej…
Nacisnął klawisz. W miejscu, gdzie przed chwilą matowiała osłona lufy czujnika, zalśniła na czystej tarczy jasna, perłowa plamka.
— To oni… — powiedziała Sakadze.
Nikt się nie odezwał. W ciszy dobiegało dalekie, zamierające echo basowego dudnienia gorejącego w głębi planety sztucznego słońca. Z hali doleciało nagle najcichsze, śpiewne granie, ledwie uchwytne, jak bzykanie komara w upalne popołudnie. Przepalała się jakaś świetlówka.
Nie spuszczając wzroku z okrągłej, kulistej plamki, Potton postąpił kilka kroków do przodu. Bananowaty uchwyt znalazł się w zasięgu jego ręki. Przeniósł spojrzenie na świetlistą, pomarańczową gałkę. Pochylił się.
— Co chcesz zrobić, Piotrze…? — wykrztusiła Ann. Odwróciła się gwałtownie.
Potton nie zareagował. Wpatrywał się w pulsującą, jakby wytoczoną w krysztale bryłkę. Trwało to minutę, może dwie. Wreszcie wyprostował się powoli i powiódł wzrokiem po ich twarzach. Nagle w jego oczach odbiło się zdumienie.
— Co wy… — zaczął.
Batuzow i Lena stali, przytuleni do siebie, podobni w swoich azbestowych skafandrach do wykutej w białym marmurze rzeźby, przedstawiającej parę kochanków. Pochwyciwszy jego zdumione spojrzenie Lena zaczerwieniła się gwałtownie i zrobiła ruch, jakby chciała odsunąć się od Andrzeja, ten jednak objął ją mocno ramieniem i przygarnął ciasno. Ann uczuła taką ulgę, jak gdyby w dusznym pomieszczeniu ktoś nagle otworzył na oścież okno. Nieoczekiwanie dla siebie samej uśmiechnęła się do Pottona.
— Chyba ty jeden niczego się jeszcze nie domyśliłeś… — powiedziała.
— Tak. — wyrzekł z głębokim przekonaniem Whiten. Spojrzeli na niego, osłupiali i nagle, jak na komendę, parsknęli śmiechem. Ogarnęło ich jakieś szaleństwo. Zataczali się, chwytając nawzajem za ręce i ramiona, łzy ciekły guń po twarzach, ściany przechwytywały ich głosy, powtarzając je do najodleglejszych zakamarków podziemi, rozpaczliwie walczyli o zaczerpnięcie odrobiny powietrza.
A Potton stał jak skamieniały, wodząc nieprzytomnym wzrokiem po ich zaczerwienionych, nabrzmiałych twarzach, wreszcie wzruszył nieznacznie ramionami i jakby |przełamując opór warg i policzków uśmiechnął się również. Zrobił ruch jakby chciał podejść do Leny, ale zrezygnował, machnął ręką i nie patrząc już na nich wyszedł do hali. Kiedy wreszcie zdołali się opanować, przynajmniej na tyle, żeby móc udać się za nim, stał, odwrócony bokiem, wpatrzony w pastelową panoramę miasta zbudowanego na jakiejś nieskończenie dalekiej planecie przez istoty, które jako pierwsze w pozornej martwocie wszechświata odnalazły ziemian. Zwrócił ku nim twarz, na której nie było już śladu uśmiechu.
— Gdyby nie historycy… — zaczął.
Spoważnieli natychmiast, czekając co powie. On jednak stal chwilę bez ruchu, jakby niezmiernie zmęczony, wreszcie odwrócił się powoli, sięgnął po kask i bez słowa jął go mocować do twardej, uwierającej kryzy.
„…będzie mogła ludzkość ocenić za czterysta lat. Przygotujemy się na ich powrót. Zrobimy wszystko, aby zyskać w nich dobrych sąsiadów i przyjaciół. Jesteśmy pewni, że wzbogaci to o niewymierne wartości obie nasze cywilizacje. Mamy prawo tak sądzić. Dają nam to prawo nasze idee i doświadczenia współgospodarzy kosmosu, a utwierdza je decyzja, podjęta przez załogę Kopernika, która jako pierwsza w dziejach ludzkości zetknęła się w przestrzeni z bratnią rasą istot rozumnych. W imieniu Rady Astronautycznej Narodów Zjednoczonych komunikat podpisali…”