Выбрать главу

Należy teraz znaleźć sposób przygłuszenia tego nawału, zdławienia gwałtownego buntu komórek. Inaczej nie uda się przywrócić Borysa do aktywnego życia. Wszystko, co wam tu mówię, napiszę także do Mirojana i Florowskiego. Wtedy zapewne wiele spraw im się wyjaśni, uprości.

Przypuszczam, że nasze obserwacje sordonnoskiego jaszczura będą dla nas niezmiernie cenne. Ta zagadka powinna być rozwiązana za wszelką cenę. Całe jezioro otoczymy sieciami, trzeba bowiem koniecznie złowić jaszczura i umieścić go w akwarium. Teraz mamy już pod dostatkiem ludzi i sprzętu. Myślę, że gdy jaszczura złowimy, będziemy mieli czas zająć się jeszcze jedną tajemnicą natury, tajemnicą, która tak wstrząsnęła I pańską wyobraźnią, Romanie. Pobierzemy próbki wody i gruntu, złowimy jeszcze innych mieszkańców jeziora, przeprowadzimy radiometryczne pomiary. Możliwe, że uda się nam wyświetlić przedziwną zagadkę nieśmiertelności jaszczura, dowiedzieć się jego historii. Niezupełnie mi odpowiada pana fantastyczna, nieco pochopna hipoteza, Romanie. Dlaczego koniecznie kosmonauci z innych planet? Równie dobrze można wszystko objaśnić zwyczajnymi, ziemskimi przyczynami… Zupełnie prawdopodobne, że nieśmiertelny jaszczur, to sztuczka tej samej naszej matki — ewolucji, której daleko jeszcze do wyczerpania wszelkich możliwości.

Wyjaśnień można zresztą wymyślić wiele. I w tym cała bieda. Nie jest łatwo z dziesiątków mglistych Li chwiejnych hipotez wybrać jedną, pewną. Ostatecznie f jedno drugiemu wcale nie przeszkadza: hipotezy i doświadczenia. Ja osobiście więcej nadziei pokładam zawsze w tych drugich. Dlatego poczekajmy na razie na wyniki badań.

— Nie pozostaje nam oczywiście nic innego, jak podziękować panu profesorowi za naukowy wykład na wysokim poziomie — powiedział Walery z kpiną, gdy skończyłem mówić. — Jeśli jednak mam być szczery, Arturze Wikientiewiczu, to w nosie mam całą Vitalongę, dziedziczność, mutacje i tak dalej. A Borysa mi szkoda, chociaż przez własną głupotę narobił sobie biedy. Taki wynalazek, przez który człowiek może stracić całkowicie świadomość i stać się żywym trupem na całe tygodnie, nie zachwyca mnie wcale, ani trochę!

— Nie ma pan racji, Walery! — krzyknąłem. Wyprowadził mnie z równowagi swoim uporem. — To, że mózg odciął się od świata zewnętrznego, okazało się przecież zbawiennym odruchem organizmu! W ten sam sposób na przykład bezpieczniki chronią instalację od przepływu nadmiernych prądów. A nie przypuszczam, by w mózgu Borysa mogły zajść jakieś nieodwracalne zmiany. Na pewno przywrócimy go do życia. Borys dał dowód, że dla postępu nauki gotów jest złożyć życie w ofierze. Jestem przekonany, że wszystkie jego fizyczne i psychiczne przeżycia odzwierciedlą się na jego genach, które dalekim przyszłym pokoleniom przekażą wieść o tym heroicznym samozaparciu.

— Borys zdobędzie sławę, o której pamięć nie umrze na wieki wieków! Amen! — z patosem obwieścił Roman, powstając. — Po co więc ta cała kontrowersja? Bierzmy się do pracy, a potem się okaże, kto miał rację. Odszukajmy tego jaszczura tak pięknie w Sordonnochu zakonserwowanego, może uda się dociec, skąd on wziął tę swoją nieśmiertelność. Dla mnie osobiście bardzo ciekawy jest także problem, dlaczego ten jaszczur nie śpi bez przerwy, jak Borys, a od czasu do czasu porywa to psy, to kaczki. Co pan o tym myśli, Arturze Wikientiewiczu?

— Wydaje mi się, że w tym właśnie może być cała tajemnica i wyświetlając ją możemy znaleźć drogę do przywrócenia Borysa życiu — powiedziałem.

— No cóż, zabierajmy się do pracy — podsumował Walery, a po chwili milczenia dodał: — Myślę, że może powinienem polecieć do Moskwy, zobaczyć, co się tam dzieje, prawda?

Trudno było nie przyznać mu racji.

Wieczorem rozmyślałem długo o naszej rozmowie, o Vitalondze. Sam nie wiem dlaczego, ale jestem pełen najlepszych nadziei. Ludzie osiągną nieśmiertelność. Jaka to jednak mądra ta przyroda. Nie wegetacja, nie senne i syte bytowanie, a walka i praca w imię ludzkości — oto co jest promotorem dziejów. A pamięć o tym po wsze czasy pozostaje w sanktuarium życia, w wiecznych dekalogach, przechowywanych w naszych komórkach. Ile głębokiej prawdy zawierają nieraz słowa poetów! To prawda jasnowidzenia i proroctwa.

Ten tylko szczęścia i wolności godzien, kto w imię ich do walki staje co dzień.*

Lub też wyzwanie rzucone przez Gorkiego sytym i zadufanym w sobie pasożytom i tchórzom:

A wasze życie snuć się będzie, jak żywot czerwi, ślepych stworzeń, Nie pozostanie ślad w legendzie, nikt pieśni o was nie ułoży.*

Trudno o surowszy osąd. Trudno o straszliwszy los, niż przeminąć bez śladu w nieprzerwanej sztafecie pokoleń nieśmiertelnej i dumnej ludzkości.

Notatka kandydata nauk G. Miroyana adresowana do paleoklimatologa

W. N. Florowskiego

Włodzimierzu Nikołajewiczu! Dzisiaj się nie zjawię, wezwano mnie do Moskwy. Bardzo bym prosił o przejrzenie ostatniego zapisu cerebrotronowych wizji Rewina—

Michajłowa. Coś się z nim dzieje, poznałem to od razu z jego prądów czynnościowych. Moja hipoteza potwierdza się. Zresztą, sam się przekonasz. Uwagi możesz notować na marginesach. Bardzo jestem ciekawy twojego zdania.

Relacja Miroyana

Ten seans był zupełnie inny. Przedtem zawsze miałem wrażenie, że ja, Mirojan, tylko oglądam te wizje. Teraz było zupełnie inaczej. Odbierałem tak silne i bezpośrednie wrażenia, że chwilami zupełnie zapominałem o Gustawie Mirojanie, obłożonym elektrodami i lezącym w ciemnej cerebrotronowej sali.

Przede wszystkim czuję ogromne zmęczenie. Jakby każdy mój mięsień i staw grzązł w gęstej cementowej zaprawie. Przy każdym uniesieniu nogi wydaje mi się, że słyszę, jak rwą się na strzępy moje zdrętwiałe mięśnie. Całą siłą wytężonej woli zmuszam się do posuwania naprzód: Jeszcze jeden krok, jeszcze jeden… Co chwila przystaję i oglądam się za siebie. On idzie za mną. Wysoki mężczyzna o rudej brodzie, w wysokich gumowych butach i brezentowej pelerynie wlecze się ciężko i powoli. Widzę, jak chwiejąc się wymija starannie ołowianoszare kałuże. Rozumiem go aż za dobrze i współczuję mu serdecznie. Kiwam głową, bo nie mam już sił unieść ręki. W odpowiedzi patrzy tylko na mnie. W zszarzałej twarzy niebieskie oczy tak wyblakłe, że aż odczłowieczone. Nic już nie wyrażają, ani bólu, ani smutku, ani nadziei. Odwracam się i ruszam dalej.

Wiem, że już wiele dni tak idziemy. Przez cały czas brniemy przez mokrą jesienną tajgę. Czarne oślizłe pnie gigantycznych sosen błyszczą jakby obłożone glazurą. Spływają po nich duże ciężkie krople deszczu. Ołowianoszare niebo rozciąga się tuż ponad czubami drzew, którymi zaczyna kołysać wiatr. Przenikliwie zimna mgła gęstnieje z każdą chwilą. Pod nogami pluska lodowato zimna breja z mchu, gałązek i wody. Pryska spod nóg, sączy się po spękanej korze starych jodeł. Nagle zagradza nam drogę, rozlewając się w gęstych nieruchomych kałużach. Powietrze tak jest nasiąknięte wilgocią, że przypomina zimny zawiesisty kisiel. Czasami wydaje mi się, że wokół nas jest już. tylko woda. Las, powietrze, my sami, świat cały to jedna tylko woda.

Przesiąknięte wodą spodnie i kalesony ocierają kolana, skóra piecze na nich jak po oparzeniu. Wieczorami, gdy chronimy się do naszego rozmiękłego od deszczu namiotu, zdejmuję pełne dziur gumowe buty i oglądam swoje stopy, białe i obrzękłe jak u trupa. Sprawiają wrażenie, że żywe tkanki przesiąkły wilgocią i z porów skóry można by wyciskać żółtawo mleczne krople. Nie wyciskam, boję się.