Выбрать главу

Poczuł nagły przypływ wściekłości na Ransom, Harrington i McKeona. To pierwsze było całkowicie zrozumiałe i logiczne, pozostałe osoby stały się celem w sposób całkowicie irracjonalny, ale przez moment nic na to nie mógł poradzić. A powód tej złości był prosty: jak by go to nie zawstydzało, był bezsilny. Był admirałem, dowódcą systemu, w którym się znajdowali, i nie mógł zrobić nic, by zmienić to, co ich czekało. A poza tym pragnął zachować ich szacunek, a wiedział, że mu się nie uda właśnie dlatego, że nic nie zrobi. A nie mógł zrobić w tej chwili niczego, bo jedyne, co by osiągnął, to wylądował obok Harrington, o ile nie zostałby zastrzelony na miejscu. I wtedy już nigdy nie byłby w stanie nic zrobić… choć przynajmniej skończyłby w znacznie lepszym towarzystwie niż to, w którym znajdował się obecnie. Tyle że nie o to chodziło — zdecydował bowiem, niedawno co prawda, ale ostatecznie, że jego obowiązkiem jest żyć i uczynić co tylko będzie możliwe, by skończyć z domem wariatów, jakim stała się Republika pod rządami bandy maniaków.

Od chwili podjęcia tej decyzji niejako abstrakcyjnie zastanawiał się, dlaczego przywódcy tak niewielu reżimów totalitarnych zdawali sobie sprawę, że właśnie represjami tworzą rebeliantów, którzy w końcu ich zniszczą. Rób Pierre czy Ransom sami wykorzystali taką właśnie ślepotę poprzednich władz, a teraz powtarzali ten sam błąd, tylko na większą skalę…

Jeńcy dotarli do szczytu schodów i Theisman przerwał rozmyślania, widząc, jak jeden ze strażników odwrócił Harrington w stronę poczekalni dla VIP-ów, w której czekała Ransom i pozostali. Zrobił to ciosem kolby, a znajdowali się już na tyle blisko, by Theisman dostrzegł nagły grymas wściekłości wykrzywiający rysy McKeona. Był on jednak znacznie mniej groźny niż chłód całkowicie pozbawionej wyrazu twarzy idącego obok mężczyzny w zielonym mundurze. To musiał być jeden z „graysońskich Marines”, czyli z gwardzistów należących do osobistej ochrony Harrington. Theisman widział już ludzi o takich twarzach i mógł mieć jedynie nadzieję, że ten zawodowiec nie straci panowania nad sobą, a nie ulegało kwestii, że musiał być dobry, mając tylu uzbrojonych i spodziewających się problemów przeciwników, mógł swoim atakiem doprowadzić jedynie do masakry.

Prowadzący warknął coś i kolumna zatrzymała się. Theisman zaś zmusił się, by przyjrzeć się uważniej Harrington. I pierwszy raz spojrzeć jej w oczy.

Nieprawdopodobne, ale wyglądała gorzej niż wtedy, gdy widział ją ostatnio, mimo że wówczas lewe oko przykrywała jej przepaska, a całą lewą stronę twarzy miała nieruchomą na skutek odniesionej rany. Mimo to jej twarz wyrażała wówczas więcej niż obecnie, gdyż teraz była równie kamienna jak twarz jej gwardzisty. Zdradzały ją jednak oczy. To co w nich zobaczył, zszokowało go dokumentnie — był przygotowany na złość, pogardę, nawet nienawiść. A zobaczył strach. A właściwie przerażenie i determinację.

Przygryzł wargę tak silnie, że poczuł smak krwi. W jej sytuacji też by się bał, ale nie oczekiwał, że ona to okaże. A potem zauważył, w jaki sposób obejmuje treecata, i nagle wszystko stało się jasne.

I w nagłym olśnieniu zrozumiał, co zaplanowała Ransom.

— Taaak — jedno całkowicie pozbawione wyrazu słowo przerwało ciszę i Theisman oderwał wzrok od Harrington.

Ransom przestała gawędzić z Vladovichem i przyglądała się więźniom z pogardą widoczną tak we wzroku, jak i w całym zachowaniu, a zwłaszcza w pogardliwym grymasie wykrzywiającym twarz. Zlustrowała jeńców jednym długim spojrzeniem i prychnęła pogardliwie, co dokładnie było słychać w panującej ciszy. Theisman zauważył, że większość jeńców drgnęła rozgniewana, i z obawą czekał na ciąg dalszy.

— I kogóż my tu mamy, towarzyszu majorze? — spytała Ransom dowodzącego konwojem.

— Wrogów ludu, towarzyszko sekretarz! — warknął zapytany.

— Doprawdy?

Ransom przeszła się wzdłuż szeregu. A raczej nie przeszła, lecz przespacerowała się dumnie napuszona. A Theismanowi nagle zrobiło się podwójnie wstyd i zrozumiał jeszcze coś. Okazało się, że do wszystkich dotąd poznanych przywar towarzyszki sekretarz Ransom należy dodać jeszcze głupotę. Jej zachowanie było bezsensowne, bo nie dość, że wyglądała głupio, to na dodatek nie wzięła pod uwagę wpływu, jaki jej zachowanie wywrze na załogi Ludowej Marynarki. Kimkolwiek byliby dla niej jeńcy, walczyli otwarcie i umiejętnie za swój kraj, dokładnie tak jak oni za swój. Załogi i oficerowie Ludowej Marynarki bali się i nienawidzili Harrington, ale także szanowali ją jako groźnego wroga. Podobnie jak wszystkich oficerów RMN. Ransom plująca na ich odwagę i poświęcenie opluwała też te cechy u ludzi walczących za Ludową Republikę. Na dodatek kim była, by mieć do tego prawo? Nigdy nie walczyła z żadnym realnym wrogiem, nawet za czasów poprzedniej władzy była tylko zwykłą terrorystką podkładającą bomby i mordującą z ukrycia. Była mordercą, nie wojownikiem. Na pewno sama tego w ten sposób nie widziała, ale tak postrzegali ją ci, którzy mieli prawo zwać się żołnierzami. I taka była rzeczywistość. I dlatego jej teatralnie przesadzona pogarda biła w nią, a nie w tych, przeciw którym była skierowana. A gdy tylko nagrania zostaną pokazane publicznie, przekonają się o tym wszyscy. Nie wszyscy podzielą zdanie Theismana, ale będzie ich wystarczająco wielu. A nagrania trafią i do odbiorców w Gwiezdnym Królestwie oraz całym Sojuszu i w Lidze Solarnej…

Na tą ostatnią myśl Theisman tylko zgrzytnął zębami.

I przyglądał się dalej z kamienną twarzą.

Ransom zaś zatrzymała się przed McKeonem.

— Ty jesteś kto? — spytała chłodno, jakby był najstarszym rangą oficerem wśród jeńców.

Nie odpowiedział. Spojrzał na stojącą obok Harrington i dopiero gdy ta skinęła lekko głową, odparł lodowato:

— Kapitan Alistair McKeon, Royal Manticoran Navy.

Ransom prychnęła ponownie i przedefilowała raz jeszcze przed szeregiem, po czym wróciła na miejsce, z którego rozpoczęła inspekcję. Poczekała, aż operatorzy zdejmą ją z profilu, i wskazała na Harrington:

— Co tu robi to zwierzę, towarzyszu majorze? — spytała ostro.

— Jest własnością jeńca, towarzyszko sekretarz.

— A dlaczego nie zostało usunięte? — głos Ransom stał się prawie jedwabisty, a na twarzy pojawił się pełen głodnego wyczekiwania uśmiech, gdy uważnie obserwowała oczy ofiary.

W twarzy Harrington nie drgnął żaden muskuł, natomiast jej mięśnie zaczęły się napinać niczym sprężyna w oczekiwaniu na ciąg dalszy.

— Otrzymaliśmy rozkaz, by go nie ruszać, towarzyszko sekretarz — wyjaśnił towarzysz major. — Wytłumaczono nam, że najstarszy rangą jeniec ma pewne przywileje i może zatrzymać swoje zwierzę.

— Co?! — Ransom przeniosła spojrzenie na Tourville’a i w jej oczach błysnęło coś więcej niż tylko tryumf.

Theisman zaklął w duchu — nie docenił Ransom. Ta wredna menda zamierzała przy okazji rozprawić się z Tourville’em za jego wysiłki w celu osłaniania Harrington. Okazało się jednak, że nadal nie w pełni docenił zdolności towarzyszki sekretarz.