Gdy je otworzyła, panowała już nad sobą.
— Co to ma znaczyć? — spytała zimno, patrząc na Foraker.
— To co powiedziałam… towarzyszko sekretarz. — Foraker przyklęknęła obok Nimitza.
Było to aktem zarówno dużej odwagi, jak i głupoty: nawet tak poważnie ranny treecat był groźny, a otumaniony bólem mógł jej nie rozpoznać.
— Treecaty są empatami, a może i telepatami. — Foraker mówiła szybko, ale starała się tłumaczyć najprościej jak potrafiła. — Są związani z ludźmi, których wybrały na partnerów, specjalną więzią psychiczną. Kiedy giną ich partnerzy, umierają albo zapadają w katatonię.
— Bzdura! — prychnęła Ransom.
— To nie jest bzdura! — rozległ się męski głos i Ransom odruchowo odwróciła się w stronę, skąd dobiegał.
Podobnie jak wszyscy nie pozbawieni przytomności jeńcy Fritz Montoya klęczał, mając lufę strzelby przyłożoną do karku, ale to nie zasłaniało kaduceusza korpusu medycznego widocznego na kołnierzu jego kurtki mundurowej.
— Jak to: nie bzdura? — spytała podejrzliwie Ransom.
— To jest opisane w literaturze medycznej — zełgał bez chwili wahania Montoya. — Przypadki adopcji ludzi przez treecaty są rzadkie i nie wiemy dotąd, co tak naprawdę oznacza łącząca ich psychiczna więź, ale konsekwencje śmierci któregoś z partnerów są znane. Śmierć treecata kończy się dla człowieka katatonią lub śmiercią. Katatonia jest częstsza, ale w ponad czterdziestu procent przypadków kończy się śmiercią.
Ransom wyglądała, jakby miała zamiar splunąć, ale ponownie nad sobą zapanowała. Teraz po przypływie adrenaliny przerażenie zmieniło się w radość, że przeżyła, i myślenie przychodziło jej z pewnym trudem. Przypomniała sobie zawartość teczki Harrington posiadanej przez UB. Studiowała ją uważnie przed zaplanowaniem tego spotkania i słusznie oceniła reakcję Harrington na wieść o zamiarze zabicia treecata. Problem polegał na tym, że jeśli chodziło o zwierzaka, to było tam za mało informacji, by mogła ocenić czy Foraker łże, czy mówi prawdę.
Większość danych o treecatach pochodziła z mediów graysońskich, gdzie wręcz uwielbiano stwora prawie tak samo jak Harrington. Ta cała więź fascynowała ludzi i sporo było o niej mowy, niestety dziennikarze i reszta wiedzieli o niej tyle co nic, poza tym że na pewno istnieje. To, czego się dowiedziała, wystarczyło, by znaleźć najlepszy sposób zranienia Harrington, ale o naturze więzi nie wiedziała nic.
Spojrzała na nadal podrygującą na podłodze Harrington i zauważyła, w jakiej pozycji leży — obrócona na bok i skulona… gdyby nie to, że zwierzak miał sześć łap, ich pozycje byłyby identyczne. A Harrington była nieprzytomna, więc nie mogła celowo się tak ułożyć… to by przemawiało za tym, że Foraker mówi prawdę…
Z drugiej strony ta głupia uważała, że jest coś winna Harrington. Być może była aż tak głupia… albo bezczelna, by skłamać tylko po to, by przedłużyć życie zwierzaka…
— A jak pani posiadła tę wiedzę, towarzyszko komandor? — spytała Ransom.
— Towarzysz kontradmirał Tourville wyznaczył mnie na oficera łącznikowego z jeńcami — odparła Foraker bez wahania. — Wypełniając te obowiązki, spytałam doktora Montoyę, czy są jakieś specjalne wymogi w traktowaniu treecatów, by pozostały zdrowe. Uprzedził mnie o możliwych konsekwencjach śmierci któregoś z partnerów, udzielając mi informacji o treecatach.
— Rozumiem… — wycedziła Ransom.
Była prawie przekonana, że Foraker kłamie, ale ten cały Montoya poparł jej wersję szybko i sprawnie — mogli się umówić, ale tego teraz nie była w stanie sprawdzić. Chciała co prawda pozbyć się jak najszybciej tego kudłatego paskudztwa, ale jeśli Foraker przypadkiem mówiła prawdę, to jej plany pokazowej egzekucji wzięłyby w łeb. Trupa głupio się wiesza, a z katatonika też niewielka przyjemność…
Zaczęła gorączkowo myśleć, co zajęło jej kilkanaście sekund, a potem uśmiechnęła się. Był to paskudny uśmiech, ale ani na Foraker, ani na Montoyi nie wywarł większego wrażenia.
— Doskonale, doktorze Montoya — oznajmiła chłodno — w takim razie pana zadaniem jest utrzymanie zwierzaka przy życiu. Chcę, żeby był żywy, kiedy odbędzie się egzekucja.
Na jej znak stojący za Montoya cofnął broń. Lekarz wstał i podszedł do Foraker. Przyklęknął obok niej. Ransom zaś uśmiechnęła się do własnych marzeń — to nawet będzie lepsze, gdy Harrington zostanie zaprowadzona na szubienicę i zobaczy obok klatkę ze swoim ulubieńcem. Jej mina, gdy zrozumie, że jej śmierć będzie oznaczała jego koniec, zaraz potem powinna być doskonałym materiałem…
Przestała się uśmiechać i spojrzała na muskularną kapitan, zastępczynię towarzysza majora.
— Co zaś się tyczy reszty tych tu, towarzyszko kapitan… deSangro — powiedziała, odczytując nazwisko z naszywki na kurtce mundurowej — to ich działanie było niczym nie sprowokowane i należy z nimi postąpić odpowiednio. Zgodnie z konwencją denebską jeniec ma prawo atakować pilnujących go żołnierzy jedynie w obronie własnej lub w czasie próby ucieczki. Niesprowokowany atak w innym wypadku oznacza utratę ochrony należnej jeńcom wojennym.
Przerwała i uśmiechnęła się, patrząc na Theismana i wiedząc, że dokładnie cytuje odpowiednie przepisy. Ta konwencja okazała się wyjątkowo użytecznym dokumentem, choć wątpiła, by on był w stanie to w pełni docenić.
— Konwencja nie daje nam prawa ich za to rozstrzelać, czego oczywiście i tak byśmy nie zrobili, ale pozwala ich ukarać dyscyplinarnie. Biorąc pod uwagę ich atak zakończony zabiciem i poranieniem wielu naszych ludzi, należy przede wszystkim zabezpieczyć się przed podobnym, a więc umieścić ich w placówce o podwyższonym stopniu bezpieczeństwa. Dlatego korzystając ze swoich uprawnień członka Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego, polecam pani przejąć ich w imieniu Urzędu Bezpieczeństwa i dostarczyć do obozu Charon, gdzie mają zostać osadzeni. Do transportu proszę użyć tych samych środków co do przewozu Harrington.
— Według rozkazu, towarzyszko sekretarz! — szczeknęła towarzyszka kapitan, prężąc się jak struna.
Theisman z trudem opanował chęć zwymiotowania i mordu, co było swoistą sprzecznością, tym niemniej tak właśnie się przejawiła jego bezsilna wściekłość.
W sumie nie powinien być zaskoczony, a był. Nawet teraz. Zaskakujące, jak skutecznie potrafi człowieka otumanić i wypaczyć jego punkt widzenia pozornie cywilizowane zachowanie kogoś, o kim wie się, że jest psychopatą. Po Ransom należało spodziewać się właśnie czegoś takiego i powinno to być dla niego oczywiste od momentu, w którym dowiedział się, że zmieniła rozkazy Tourville’a i poleciła sprowadzić tu Harrington. Nie musiała wykazać się wybitną inteligencją, by przewidzieć ich reakcję i zorganizować całe przedstawienie tak, by osiągnąć to, o co jej od początku chodziło. To, że Harrington nie pozostanie bierna, słysząc wyrok na Nimitza, było pewne — nawet pobieżne przejrzenie zebranych o niej materiałów świadczyło o tym jednoznacznie. To, że jej oficerowie nie będą bezczynnie przyglądać się, jak wartownicy ją biją, także było łatwe do przewidzenia. A ich zachowanie stanowiło wystarczający pretekst, by mogła oficjalnie wysłać ich tam, gdzie od początku sobie zaplanowała.