O tym, że się nie mylił, świadczył jej złośliwy i tryumfujący uśmiech, gdy odwróciła się do Tourville’a.
— Jeżeli chodzi o pana, towarzyszu kontradmirale, to sądzę, że powinien pan wrócić ze mną na Haven. To, co tu się wydarzyło, podaje w poważną wątpliwość pańską zdolność poprawnej oceny, gdy w grę wchodzą jeńcy wojenni. Uważam, że dobrze by było, gdyby zameldował się pan w dowództwie floty w celu zapoznania się z właściwymi procedurami dotyczącymi postępowania z wziętym do niewoli personelem strony przeciwnej.
Tourville nic nie odpowiedział ani też nie zareagował w żaden sposób, przyglądając się Ransom z pogardą. Chwilowo nie miała nic przeciwko temu — to czyniło ostateczną rozgrywkę, którą sobie zaplanowała, jeszcze przyjemniejszą.
— Dobrze by było, gdyby zabrał pan ze sobą cały sztab i towarzysza komisarza Honekera — dodała jakby po namyśle i przeniosła wzrok na Theismana. — Towarzysz kontradmirał Tourville będzie eskortował Tepesa do systemu Cerberus, towarzyszu admirale. Proszę niezwłocznie wydać stosowne rozkazy.
— Jak pani sobie życzy, towarzyszko sekretarz — odparł Theisman.
Zdołał powiedzieć to normalnym głosem, ale bynajmniej nie czuł dumy z tego powodu.
— W takim razie sądzę, że skończyliśmy — Ransom uśmiechnęła się radośnie i poleciła deSangro: — Proszę dopilnować załadunku więźniów na okręt, towarzyszko kapitan. I znaleźć dla nich odpowiednie pomieszczenie.
— Tak jest, towarzyszko sekretarz!
Towarzyszka kapitan ponownie wyprężyła się na baczność, po czym dała znak wartownikom, by zabrali się do wykonywania rozkazu. Bez wrzasków, ale z częstą pomocą kolb doprowadzili oni jeńców do pionu i wyprowadzili na lądowisko. Tych, którzy nadal byli nieprzytomni czy nie mogli chodzić z innych powodów, pociągnęli łapiąc po dwóch za ręce.
Thomas Theisman obserwował to i wiedział, że nigdy nie zdoła do końca zmyć z siebie hańby.
ROZDZIAŁ XXII
Ból.
Wszechogarniający i wszechobecny ból wypełniał ją z taką siłą, że musiała zagryźć zęby, żeby nie jęknąć. Umysł odmawiał funkcjonowania, ale w jakiś sposób zdawała sobie sprawę, że tylko niewielka część bólu jest jej własna. Czuła się poobijana tam, gdzie trafiły ją kolby, ale nie wyglądało na to, by odniosła jakieś poważniejsze obrażenia. Cierpienie wywoływane przez połamane kości i porwane mięśnie należało do Nimitza, który nie był w pełni świadomy i nie potrafił go przytłumić, więc czuła je w pełni fala za falą.
Z wysiłkiem otworzyła oczy i rozejrzała się półprzytomnie, gwałtownie mrugając. Zorientowanie się, gdzie jest, zajęło jej znacznie więcej czasu niż powinno, ale w końcu dotarło do niej, że siedzi, a raczej na pół zwisa przypięta pasami do fotela promu. Przekrzywiona jest w bok i pochylona w przód tak, że przed oczyma ma pokład. Kolejnych kilkanaście sekund zajęło jej zdecydowanie, co należałoby z tym zrobić.
Kiedy wreszcie stwierdziła, że wygodniej będzie usiąść prosto, zajęło jej to również niesamowicie dużo czasu, bowiem okazało się, że ręce ma skute na plecach. I dopiero gdy siadła prosto, dotarło do niej, że cały czas widzi podwójnie. I to nie w normalnym znaczeniu tego słowa, gdyż równocześnie widziała pokład i ścianę oddzielającą ją od kabiny pilotów, a odległą o metr, oraz twarz Fritza Montoyi pochyloną nad nią tak, jakby leżała na jego kolanach. Widziała bowiem równocześnie to, na co sama patrzyła, i to, co oglądał Nimitz. Powodowała to łącząca ich więź nadal równie wzmocniona jak w bazie DuQuesne, tylko najprawdopodobniej pod wpływem szoku czy uderzeń, jakich ofiarą oboje padli, teraz znacznie bardziej przeszkadzająca.
Czuła też dotyk palców Fritza — delikatny, ale i tak powodujący ból — i miała nadzieję, że będzie on w stanie pomóc Nimitzowi, choć nigdy nie specjalizował się w weterynarii, o fizjologii istot mających sześć kończyn nie mówiąc… Zdusiła te wątpliwości, ledwie się pojawiły, by nie dotarły do Nimitza, który i tak miał dość problemów.
Ponieważ samo mruganie i zaciskanie powiek nic nie dało, zgrzytnęła zębami i skupiła się, walcząc umysłem z tym podwójnym widzeniem, od którego kręciło się jej w głowie. Nie było to łatwe, gdyż wymagało odsunięcia się od Nimitza, podczas gdy tak naprawdę chciała być jak najbliżej, by pomóc mu złagodzić ból i strach, choć nie wiedziała, jak to zrobić. Wiedziała jednak, że zbyt zatracił się w bólu, by zdać sobie sprawę z jej obecności, i że musi się od niego oderwać na tyle, by móc znowu być sobą.
Udało jej się to, choć równocześnie poczuła wstyd, że go zostawiła. Te zmagania miały też efekt fizyczny — poobcierała sobie nadgarstki, podświadomie próbując się uwolnić, by iść do niego. Było to całkowitym nonsensem, którego zaprzestała natychmiast, jak tylko zdała sobie sprawę, co próbuje zrobić — nawet gdyby udało się jej uwolnić z kajdanek, i tak jedyne, co by osiągnęła, to cios kolbą od najbliższego wartownika, który pozbawiłby ją przytomności.
Słabnące fale bólu umożliwiały jej myślenie, a poza tym były najlepszym dowodem tego, że Nimitz żyje. Sprawiło jej to olbrzymią ulgę, ale równocześnie było całkowitym zaskoczeniem. Rozpoznali oboje pełną satysfakcji przyjemność Ransom, gdy nakazała zabicie go, i to był ostateczny powód ich ataku — wiedzieli, że los Nimitza jest przesądzony, więc nie mieli nic do stracenia. Tymczasem Nimitz nadal żył i Honor skoncentrowała się na przypomnieniu sobie wszystkiego, co zapamiętała z zamieszania na korytarzu, próbując zrozumieć, jak do tego doszło.
Wspomnienia miała urwane, a finału z przyczyn oczywistych w ogóle nie pamiętała. Własną walkę i początek ataku Nimitza pamiętała dobrze, poza tym były jedynie oderwane obrazy, niepewne i zamglone… padający McKeon… LaFollet walczący, by do niej dotrzeć… łomot w rejonie, w którym stali Venizelos i pozostali, ale nic, co by uzasadniało ocalenie Nimitza…
Przygryzła wargę, próbując uchwycić coś, co majaczyło gdzieś na granicy pamięci… echo głosu… słów nie pamiętała, ale głos zdołała rozpoznać: należał do Shannon Foraker. I musiał być rzeczywiście donośny, skoro przebił się do jej nieprzytomnego umysłu. Shannon musiała więc w jakiś sposób przekonać Ransom do odwołania rozkazu… tylko w jaki?… i za jaką cenę?
Na te pytania nie znała odpowiedzi, toteż odruchowo odwróciła głowę, chcąc zapytać kogoś najbliżej siedzącego, gdyż fotel obok był pusty. Okazało się, że sąsiednie po drugiej stronie przejścia też. Kiedy zaczęła odwracać głowę, syknęła z bólu, gdyż czyjaś dłoń złapała ją za włosy i wykręciła je tak, by głowa Honor wróciła do poprzedniego położenia. Zagryzła wargi, by nie jęknąć i nie dać temu komuś satysfakcji.
— Siedź, cholera, gdzie jesteś, i nie wierć się, chica — głos był żeński, a wymowa dziwnie znajoma.
Parę sekund zajęło Honor przypomnienie sobie, skąd ją zna — tak właśnie mówił Tomas Ramirez i inni uchodźcy z San Martin, których miała okazję poznać. San Martin był jedyną zamieszkaną planetą w systemie Trevor Star. Przypomniała sobie masywną i krępą zastępczynię dowódcy konwoju zabitego przez Nimitza. Była zbudowana tak jak Ramirez, więc to ona złapała ją za włosy — wyjaśniało to także siłę chwytu. Przez moment ciekawiło ją, jak tamta się czuje, wiedząc, że Sojusz wyzwolił jej ojczystą planetę, ale zainteresowanie to zniknęło, gdy usłyszała następne, pełne złośliwej przyjemności słowa: