W końcu nikt poza klawiszami nie będzie wiedział, jak się zachowywała, i dla nikogo nie będzie to miało znaczenia — poza nią samą. I to właśnie było najważniejsze. Skoro oboje z Nimitzem mają zginąć, to muszą to znieść godnie i z honorem. Nie dlatego, że ona jest królewskim oficerem, że winna jest dać przykład czy z innych równie wzniosłych powodów. To znaczy te powody też istniały, ale najważniejszy był inny. Takie zachowanie po prostu było dla niej naturalne. Była, jaka była, i dla niej było ważne, jak się zachowa. To, co inni będą o niej myśleć, miało o wiele mniejsze znaczenie. Była winna sobie i Nimitzowi to, by do końca trwać z uniesionym czołem, by się nie poddać. Poza tym sprzeciwianie się klawiszom będzie wypełniało czas, jak podpowiadała złośliwie przekorna część jej natury.
I w dziwny sposób poczuła siłę płynącą z tego przekonania. Siłę niepodobną do tej, którą otaczała się, prowadząc ludzi na śmierć. Tamta miała pewne zabarwienie brawurą i jej celem było oddziaływanie na innych. Ta była inna i liczyła się tylko dla niej. Można to było uznać za swoisty dar pozwalający działać i dowodzić aż do końca, gdy nic już nie pozostało. Była to mieszanka cech charakteru i poczucia obowiązku oraz determinacji, by zrobić dobrze to, za co jej płacą, natomiast były to skutki, nie przyczyny. Złożyła przysięgę, bo w nią wierzyła, i chcąc pozostać sobą, musiała grać według wyznaczonych przez nią reguł. A te reguły wymagały, by do końca nie łamać danego słowa. Taką mieszaniną pobudek musieli być napędzani wielcy dowódcy Royal Manticoran Navy, którzy zawsze stanowili dla niej wzór i wyzwanie. Zawsze chciała być taka jak Edward Saganami, Travis Webster czy Ellen D’Orville. Teraz miała okazję…
Tyle że te wszystkie powody były jakby drugorzędne, gdyż ważniejszy był jej obowiązek względem siebie i Nimitza. Motywacja pozostała taka sama, ale chodziło o to, że sama chciała z tych powodów tak się zachować, a nie że one ją zmuszały do stosownych reakcji zewnętrznych. To była jej siła, jej i Nimitza, i uświadomienie sobie tego skutecznie przepędziło początki apatii i brak chęci do działania.
Dziwne było, że dopiero pod koniec drogi zrozumiała i odnalazła tę prawdziwą siłę. I pojęła, że jest ona niewyczerpalna — mogła osłabnąć lub chwilowo zniknąć, ale zawsze wracała, bo stanowiła nieodłączną część jej osobowości. Jedynie zniszczenie jej, Honor Harrington, i zrobienie z niej kogoś innego mogło pozbawić ją tej siły. Oczywiście eksperci dysponujący czasem, chemikaliami i dobrą znajomością psychologii mogli to zrobić, tyle że ich twór wyglądałby jak ona, ale nie byłby już nią.
Nikt nie mógł jej tego odebrać, jedynie ona sama mogła zrezygnować z tej siły, na co nie miała najmniejszej ochoty. I ta świadomość spowodowała, że skuta i poobijana lady Honor Harrington, komodor Królewskiej Marynarki, usiadła prosto i spoglądała w przyszłość z całkowitym spokojem. I wyraz spokoju widoczny na jej obliczu nie był już maską mającą wprowadzić w błąd wrogów.
— Proszę wejść, towarzyszu komandorze.
— Dziękuję, towarzyszu adiutancie. — Warner Caslet prawie warknął, choć powodem jego gniewu nie był porucznik Maynard, a takie zachowanie mogło być groźne, ale nic na to nie mógł poradzić.
Był zbyt wściekły, by myśleć o przyszłości i o ewentualnych konsekwencjach. I dlatego był niebezpieczny — głównie dla samego siebie.
Wszedł do gabinetu Theismana i zamarł, widząc Dennisa LePica stojącego obok biurka. Ale tylko na moment — potem gniew wziął górę i ruszył dalej na spotkanie obu gospodarzy. Widok komisarza nieco go otrzeźwił, ale też pogłębił i skoncentrował jego wściekłość. Nie żeby obwiniał LePica za to, co się stało, bo jak na komisarza był całkiem przyzwoity i próbował nawet zachowywać się jak człowiek, ale jednak dobrowolnie został tym, kim był, i uosabiał tych, którzy stanowili faktyczny obiekt jego uczuć.
Z drugiej strony on sam też nie był bez winy — służył bandzie morderców dobrowolnie. Mógł odmówić i dać się zabić albo poprosić o azyl, gdy znalazł się w niewoli Królewskiej Marynarki, tak jak postąpił Yu. Nie zrobił tego, więc był tylko troszkę lepszy od towarzysza komisarza LePica.
— Pan mnie wzywał, towarzyszu admirale? — spytał, próbując zamaskować wściekłość rzeczowością.
Theisman kiwnął głową.
A Caslet dopiero w tym momencie zauważył, że coś się zmieniło w jego twarzy. Nie przybyło na niej zmarszczek, ale Theisman postarzał się w ciągu tych paru godzin o lata. A to oznaczało, że z jeńcami stało się coś gorszego, niż mu doniesiono. Albo też stało się dokładnie to, o czym wiedział, a Theisman był bliżej sceny wydarzeń, patrzył na nie i rozumiał ich konsekwencje.
— Obawiam się że tak — powiedział Theisman po chwili. — Bez wątpienia słyszałeś o… haniebnych wypadkach, które miały miejsce dziś rano.
To było stwierdzenie, nie pytanie i choć skierowane do Casleta, Theisman patrzył na LePica. A ten choć nic nie powiedział, zacisnął wargi i przytaknął ruchem głowy. Zrobił to jakby wbrew sobie, lecz w jego oczach coś błysnęło. Casleta omal nie sparaliżowało osłupienie, gdyż tym zachowaniem LePic choćby chwilowo, ale stawał po stronie oficerów, których miał szpiegować i pilnować. A nie po stronie UB, do której należał.
— Słyszałem, towarzyszu admirale — potwierdził spokojnie.
Zgadzał się całkowicie z użytym określeniem, a do Theismana nie mógł mieć pretensji. Wręcz przeciwnie — powinien być mu wdzięczny za wysłanie go na inspekcję boi, bo dzięki temu nie musiał być obecny przy konfrontacji Honor z Ransom. I choć miał wrażenie, że uniknął w ten sposób spełnienia obowiązku, miał świadomość, że Theisman uratował mu życie, bo znając przebieg wypadków i znając siebie, wiedział, że na pewno by zareagował.
— Cóż, obawiam się, że nie unikniemy reperkusji tych wydarzeń — poinformował go Theisman, ponownie obserwując LePica, jakby się zastanawiał, jak daleko może się posunąć.
Caslet doskonale to rozumiał — obojętnie jak chwilowo LePic by się nie zachowywał, istniała granica szczerości, której bezpieczniej było przy nim nie przekraczać. Zobaczył odbicie własnych myśli na twarzy Theismana, ale ten nagle szarpnął głową niczym byk przygotowujący się do szarży i oświadczył:
— Konkretnie towarzyszka sekretarz Ransom uważa, że wojsko nie do końca rozumie realia wojny totalnej z wrogiem klasowym. Jest też przekonana, że zbyt wielu oficerów nadal trzyma się przestarzałych, burżuazyjnych zasad, jak choćby tak zwanego honoru. Myśli, że przyszedł czas, by zerwać z takimi przyzwyczajeniami tworzącymi niebezpieczną sympatię dla wrogów ludu próbujących pozbawić nas woli walki i zniszczyć Ludową Republikę.
Tym razem Caslet osłupiał.
Nie z powodu treści, bo ten bełkot musiał być cytatem z Ransom, ale tonu — ociekającego pogardą i obrzydzeniem, o nienawiści nie wspominając. LePic przestąpił z nogi na nogę i… nic nie powiedział. I Caslet zrozumiał, że Komisarz postąpił tak z dwóch powodów: choć nie podobał mu się ton Theismana, w ten sposób go chronił, a co jeszcze dziwniejsze, zgadzał się z nim, uważając, że te uczucia są usprawiedliwione.
— W świetle wniosków, do których doszła — dodał Theisman tym samym tonem — uważa, że jej obowiązkiem jako członka Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego jest zainteresowanie się tymi brakami wykazywanymi przez korpus oficerski. Dlatego postanowiła, że skoro jeńcy znaleźli się w gestii UB, delegacja wybranych oficerów powinna dołączyć do funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa, by nauczyć się, jak należy właściwie traktować wrogów ludu. W tym celu poleciła mi przydzielić krążownik liniowy Count Tilly jako eskortę Tepesa w drodze do systemu Cerberus i dalej, by towarzysz kontradmirał Tourville wraz ze sztabem byli trzonem tej delegacji. Poza tym zażyczyła sobie też konkretnie twojej obecności.