Выбрать главу

Tyle tylko że w ten sposób szedł coraz bardziej drogą, którą nie chciał iść…

Rozmyślania i rozpakowywanie przerwał mu sygnał interkomu. Przyjrzał się urządzeniu podejrzliwie. Sygnał rozbrzmiał ponownie i Caslet stłumił chęć, by nie odebrać. Nie palił się, by się dowiedzieć, co nowego wymyśliła Ransom, ale nieodebranie byłoby nic nie dającą dziecinadą, toteż wcisnął klawisz i na ekranie pojawiła się kobieta w uniformie Urzędu Bezpieczeństwa.

— Towarzysz komandor Caslet? — spytała.

Kiwnął potwierdzająco głową.

— Doskonale. Jestem towarzyszka komandor Lowell, pierwszy oficer. Towarzysz kapitan Vladovich prosił, bym powitała pana na pokładzie.

— Dziękuję, towarzyszko komandor — odparł Caslet uprzejmie, mając silne podejrzenie, że Vladovich miał ochotę być wobec niego równie uprzejmy co on wobec Ransom.

— Poza tym mam pana poinformować — dodała Lowell — że towarzyszka sekretarz Ransom wraz z towarzyszem kapitanem Vladovichem wkrótce przeprowadzą pierwszą rozmowę z jeńcami. Będzie to wstęp do ich właściwego przygotowania, ale ma pan być przy nim obecny.

— Rozumiem, towarzyszko komandor — potwierdził, dziwiąc się uprzejmej formie: cóż, mogli sobie na nią pozwolić…

— W takim razie towarzysz porucznik Janseci… sądzę, że już się spotkaliście, tak?… Doskonale. Zaprowadzi on pana za pół godziny na miejsce.

— Będę gotów. Dziękuję towarzyszko komandor.

Lowell skinęła głową uprzejmie i wyłączyła się.

A Caslet spoglądał przez chwilę na ciemny ekran, nim otrząsnął się i wrócił do rzeczywistości.

— Janseci! — mruknął. — Cudownie! Ciekawe, czy ucieszy się na drugie spotkanie tak jak ja?

Ekran mu nie odpowiedział, więc westchnął i wrócił do rozpakowywania.

* * *

— Patrzcie, moi mili, co nam się tu zalęgło?!

Honor nie odwróciła głowy ani nawet oczu, by odszukać mówiącego. Stała bez ruchu, patrząc prosto przed siebie z kamiennym, nic nie mówiącym wyrazem twarzy. Ludzie zawsze pozostają ludźmi, gdziekolwiek by się znaleźli, i w każdej, a zwłaszcza w większej ich grupie, będą rozmaitego kalibru przestępcy. Dlatego każdy okręt został wyposażony w areszt, tyle że ten okręt nie miał aresztu, lecz całe bloki więzienne. Ostre oświetlenie, ponury szary kolor ścian i ostry zapach środków dezynfekujących wywierały przygnębiające wrażenie na wszystkich, którzy mieli pecha zostać jego mieszkańcami.

I bez wątpienia pomyślano je tak, by właśnie taki efekt wywierały, gdyż blok więzienny na pokładzie okrętu UB nie był jedynie miejscem przetrzymywania więźniów. Był pierwszym etapem w procesie redukowania ich do roli bezmyślnych posłusznych stworzeń, przy optymistycznym założeniu, że nie był też miejscem straceń.

Jej przynajmniej to ostatnie nie groziło. Na dodatek miała zupełnie jasny umysł, gdyż fale bólu Nimitza stały się słabo wyczuwalne. Nie wiedziała, czy jest to efekt starań Fritza, czy też odległości dzielącej ją od treecata, ale była za to wdzięczna. Chciałaby co prawda być przy Nimitzu, ale zdawała sobie sprawę, że jest to niemożliwe, a jego ból utrudniłby jej jakąkolwiek obronę przed tym, co ją czekało. Robiła więc co mogła, by przynajmniej chwilowo jak najmniej o tym myśleć, co nie było łatwe, ale przynajmniej częściowo się udawało.

— Zadziera nosa, dziwka jedna? — skomentował jej bezruch i milczenie ten sam głos. — Już my to zmienimy.

Ktoś prychnął, a potem rozległ się głos towarzyszki kapitan deSangro:

— Wybij to sobie ze łba, Timmons. Towarzyszka sekretarz Ransom chce ją mieć w Piekle nieuszkodzoną. A to oznacza, że jeśli coś jej się przytrafi, ktoś za to odpowie. A to na pewno nie będę ja.

— Hmpf! — parsknął Timmons i splunął.

Plwocina wylądowała na pokładzie dwa centymetry od buta Honor. Ta skrzywiła się w duchu z niesmakiem — żadna flota nie tolerowałaby podobnych zachowań, choćby z powodów czysto higienicznych, ale to przecież nie była flota, tylko banda kryminalistów.

— Żadnych uszkodzeń, tak? To ogranicza człowiekowi wolność i nie daje się rozwijać, deSangro! Żadnych przyjemności, tylko harówa…

— Biedactwo! Tylko się nie rozpłacz, robaczku. I załatw wreszcie te cholerne formalności! Mam lepsze zajęcia niż sterczeć tu i strzępić gębę. Pokwituj przyjęcie tej tutaj i nie będziesz musiał mnie oglądać.

— Gdzie ci się, cholera, spieszy?! — zdziwił się Timmons. — No już dobra, dawaj te kwity… zawsze gdzieś lecisz i lecisz…

Honor nadal się nie poruszyła. Timmons podpisał co trzeba, przyłożył kciuk do skanera i odebrał kopię od deSangro. Twarz Honor była tak pozbawiona wyrazu, że większość postronnych uznałaby to za rezygnację. Ale pomyśleć tak mógł tylko ktoś, kto nie widział jej ćwiczącej coup de vitesse czy fechtunek. Co prawda nie liczyła, by ta wiedza coś jej dała w tym akurat przypadku, natomiast umiejętności uzyskane dzięki znajomości sztuk walki były pożyteczne nie tylko podczas walki. Spędziła czterdzieści lat na uczeniu się dyscypliny, koncentracji i jeszcze paru rzeczy i wiedziała, że nigdy dotąd nie potrzebowała tych umiejętności tak bardzo jak teraz.

I jak będzie ich potrzebować w najbliższej przyszłości.

— No i gotowe — oznajmił Timmons, oddając dokumenty. — I co się było tak nerwic? Miłego dnia życzem towarzyszce łoficyjer.

— Cwaniak — prychnęła deSangro i skinęła na dwóch pozostałych członków konwoju.

Cała trójka podeszła do windy i Honor została sama z klawiszem.

Przez sekundę lub dwie nic się nie działo, po czym ktoś złapał ją za ramiona i gwałtownie obrócił. Gest był szybki i brutalny i miał zdezorientować, ale Honor odprężyła się, ledwie poczuła na sobie dłonie, i dała się ponieść sile przeciwnika tak jak przy amortyzacji ciosu na macie. W wyniku tego cały zaplanowany efekt diabli wzięli, za to ten, który nią szarpnął, stracił równowagę i musiał się jej przytrzymać, żeby nie paść na pysk. Zaklął pod nosem. Honor zaś uśmiechnęła się złośliwie — było to drobne zwycięstwo, ale w tej rozgrywce liczyło się każde — nawet najmniejsze.

Znalazła się teraz twarzą w twarz z Timmonsem i to, co zobaczyła, nie spodobało jej się ani trochę. Był parę centymetrów wyższy od niej i zdecydowanie szerszy w barach, ale nie o gabaryty chodziło. Twarz można by uznać za przystojną, jeśli ktoś lubi grubo ciosane rysy, a na kołnierzu kurtki nosił insygnia porucznika Ludowych Marines. Insygnia Marines mieli zresztą wszyscy, co dowodziło, że dozorcy więzienni uznawani byli za część sił lądowych. O ile naturalnie ktokolwiek poza nimi samymi traktował klawiszy jako cokolwiek zbliżonego do jakiegokolwiek wojska. Timmons miał starannie przycięte włosy, idealnie świeży mundur i białe, silne zęby, którymi błyskał w uśmiechu. Była to jednak tylko fasada — uśmiech nie miał odrobiny wesołości, w oczach zaś i mowie ciała widać było oczekiwanie i wściekłość, ale trzymaną pod kontrolą. Patrząc na niego, miała nieodparte wrażenie, że czuje zapach grobu i psującej się krwi.