Poza tym tego właśnie spodziewałaby się po nim Honor. I Alistair McKeon. A to były dwie osoby, których za nic nie chciałby zawieść. Przemknęło mu przez myśl, że ciekawe musiałyby być ich miny, gdyby im powiedział, że trzymał się tylko dlatego, że nie mógł pozwolić sobie na okazanie się niegodnym ustalonych przez nich standardów, a nie z powodu odwagi, patriotyzmu i poświęcenia.
Wstając, przyznał w duchu, że standardy te ustalił także Horace Harkness, a on zbyt dobrze nauczył się lekcji, by teraz postępować wbrew nim, niezależnie od tego, co się przydarzyło nauczycielowi.
James Candless obserwował komandora porucznika Tremaine’a rozmawiającego cicho z chorążym Clinkscalesem. Pomimo swego oficjalnego statusu oficera Marines czuł się źle z oficerami i wiedział, że Whitman też się tak czuje. I to nie dlatego, by inni byli niemili czy by miał coś przeciwko nim, ale dlatego, że zabrano im obu coś, co stanowiło najważniejszą rzecz w ich życiu. Byli osobistymi gwardzistami graysońskimi, ich patronka została uwięziona i skazana na śmierć, a oni nadal żyli.
To był wstyd, który ciążył im obu. Powinni byli zginąć, nim pozwolili komukolwiek dotknąć patronkę, a nie zrobili tego. Nawet nie byli obecni, gdy był ogłaszany wyrok śmierci, a ci, którzy byli przy tym, nie chcieli powiedzieć im, co się dokładnie stało. To co najważniejsze jednak wiedzieli i fakt, że nie było w tym ich winy, absolutnie niczego nie zmieniał. Ich patronka została pobita i wywleczona do pojedynczej celi, Nimitz został kaleką i ledwie uniknął śmierci, a oni nie zrobili nic!
Candless zgrzytnął zębami i przymknął oczy. Ból porażki był czymś, czego nigdy dotąd nie doświadczył, i nawet świadomość, że Whitman czuje to samo, nie stanowiła żadnej ulgi. Przez sześć lat wraz z LaFolletem strzegł patronki. Przez sześć lat zawsze byli na miejscu, broniąc jej przed wrogami, a gdy zaszła taka potrzeba, chroniąc ją przed nią samą — przed jej odwagą i przekonaniem, że musi ryzykować dla innych. A teraz była sama, zdana na łaskę sadystów, upokarzana i ze świadomością, że zginie. A jemu odmówiono nawet prawa śmierci u jej boku.
Otworzył oczy nadal zwrócone na rozmawiających Tremaine’a i Clinkscalesa. Na twarzy chorążego widać było początki dojrzałości — ostatnie przejścia wypaliły w nim młodzieńczą niepewność i wyglądało na to, że mogą jeszcze być z niego ludzie. Przeniósł wzrok na Whitmana piorącego mundur w umywalce, a potem na porucznika Mayhewa grającego w szachy z chirurgiem porucznikiem Walkerem. Co prawda szachownica istniała jedynie w ich wyobraźniach, ale pamięć mieli doskonałą, a każdy sposób zabicia czasu był dobry, nie mieli bowiem absolutnie nic do roboty i dostępu do żadnych rozrywek.
Nie mieli też pojęcia, jak długo tu tkwią ani też jak długo potrwa jeszcze podróż — nie znali jej długości, a wszystkie chronometry skonfiskowano im, ledwie znaleźli się na pokładzie. Wiedzieli tylko, że w końcu dotrą na miejsce, natomiast nie mieli pojęcia, co się z nimi stanie po śmierci lady Harrington, kiedy staną się kolejnymi zapomnianymi pensjonariuszami więzienia obejmującego całą planetę.
James Candless także nie znał odpowiedzi na te pytania, ale nie miały one dla niego znaczenia, gdyż go nie dotyczyły. Skoro nie mógł uratować patronki, podobnie jak nie był w stanie samodzielnie zdobyć tego okrętu, mógł zrobić tylko jedną rzecz i podjął tę decyzję zadziwiająco łatwo jak na kogoś, kto nigdy nie podejrzewał samego siebie o skłonności przypisywane berserkerom. Nie pozwolą mu zginąć z patronką — ich bandyckie prawo. Ale wcześniej czy później trafi się okazja. Nie zamierzał się spieszyć — był zawodowcem i zdecydował się zginąć tak jak powinien, czyli w walce. Ale walcząc tak, by zabić przynajmniej jednego wroga. To był plan minimalny, najlepiej byłoby zabić ich jak najwięcej, ale skoro już musiał być jeden, to jak najwyższy rangą i jak najważniejszy. A potem zmusi ich do tego, żeby jego zabili…
To było wszystko, czego chciał, i wszystko, o co prosił…
— Dobra, dziwko, ubieraj się! — warknęła strażniczka, rzucając jej pomarańczowy kombinezon jedną ręką i zaraz cofając się o krok.
I zajęła się zdejmowaniem z prawej dłoni cienkiej elastycznej rękawiczki.
Honor złapała kombinezon, nawet nie odwracając głowy. Stała prosto i wpatrywała się w ścianę, tak jak robiła to zawsze i przez cały czas, gdy klawisze przebywali w celi. Był to rytuał towarzyszący każdemu posiłkowi — każdy więzień podejrzewany o skłonności samobójcze poddawany był upokarzającej procedurze rewizji osobistej wraz z przeszukaniem otworów ciała, jak to ujmowały przepisy. W teorii wyglądały prawie sensownie.
Tyle że Timmons i jego banda zwyrodnialców doskonale opanowali sztukę takiego ich wykoślawiania, by nie naruszając ich formalnie, wykorzystywać do dalszego upokarzania i łamania więźniów. Na przykład zgodnie z przepisami przeszukania otworów ciała mógł dokonać tylko strażnik tej samej płci co więzień i Timmons przestrzegał tego skrupulatnie. Przepisy wymagały też, by w tym czasie w celi przebywało dwóch strażników, ale płci drugiego nie precyzowały. Wobec tego drugim zawsze był mężczyzna — najczęściej Bergren lub Hayman, a czasami Timmons osobiście.
Honor doskonale rozumiała, co Timmons spodziewa się osiągnąć, i kiedyś być może czułaby się upokorzona i wściekła z powodu bezsilności. Teraz jej to nie groziło — lata życia w cieniu Younga należały do dawno minionej przeszłości. Poradziła sobie z tym i wstyd z powodu własnej nagości czy tego, że inni ją taką widzą, nie był już groźny. Sprawiły to częściowo długoletnie ćwiczenia z mężczyznami, ale tak naprawdę resztki trucizny z jej psychiki wypędziła miłość Paula. Wspomnienie tej miłości także działało obecnie niczym tarcza. Gapiący się na nią zboczeniec mógł być samcem, ale nie był mężczyzną, a w żadnym razie nie był człowiekiem. Czuła doń jedynie bezbrzeżną pogardę i obrzydzenie, a nikt, kto zasługiwał tylko na takie uczucia, nie mógł jej urazić, nie mówiąc już o czymkolwiek więcej. A tylko to czuła do wszystkich klawiszy. Połączenie tych czynników dawało jej siłę pozwalającą ze stoickim spokojem znosić to upokorzenie.
Dlatego mogła złapać kombinezon i zacząć go wkładać z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu, i nie musiała się silić, by taką przez cały czas pozostawała. To, że potrafiła ich tak skutecznie ignorować, było dla nich niezrozumiałe i stanowiło powód ogłupienia i złości. Nie rozumieli, skąd czerpie siły i wolę, a z powodu jej całkowitego braku reakcji nie mieli żadnego punktu zaczepienia ani pierwszego dnia, ani teraz. Zdawali sobie jednak w jakiś podświadomy sposób sprawę, że nie jest to bierność wynikająca z utraty ochoty do walki czy ucieczki w głąb siebie. Jej obojętność była najskuteczniejszym środkiem obrony, szydziła bowiem z nich i nie mogli nic na to poradzić. Nikt dotąd nie zdołał tego osiągnąć i serdecznie jej za to nienawidzili.
Honor rozumiała ich ogłupienie — całe dotychczasowe doświadczenia, a z pewnością mieli ich dużo, dowodziły, że systematyczne nękanie, upokarzanie i odmawianie prawa do bycia człowiekiem połączone z nudą i brakiem bodźców powinny ją załamać, bo dotąd zawsze tak działały. Więc niezrozumiałym było, dlaczego tym razem stało się inaczej.
Cela poza posłaniem i ubikacją nie była wyposażona w nic. Nie było więc także lustra, ale nie potrzebowała go, by wiedzieć, jak wygląda. Przepisy nie zezwalały, by więzień miał jakąkolwiek działającą protezę cybernetyczną czy biowzmocnienie, toteż jeden z techników wyłączył jej sztuczne oko i nerwy w lewej stronie twarzy. A raczej nie wyłączył, tylko zniszczył, bo okazało się, że obaj z lekarzem są za głupi i dysponują zbyt przestarzałymi narzędziami, by wyłączyć implant. Skoro nie potrafili wyciągnąć z niego kodów dostępu, przepalili obwody sterujące i oślepili ją w połowie, zmieniając przy okazji całą lewą stronę jej twarzy w nieruchomą maskę. Podejrzewała, że zniszczenia były nieodwracalne, co wiązało się z koniecznością całkowitej wymiany… czy raczej wiązałoby się w normalnych warunkach.