Выбрать главу

Honor zdążyła się już przyzwyczaić do roli gwiazdy, ale nadal uważała za absurdalne, że tylu ludzi uznaje za swój obowiązek chodzenie za nią krok w krok. Miała jednakże również świadomość, że nic nie jest w stanie na to poradzić.

Pozostało mieć jedynie nadzieję, że winda okaże się wystarczająco pojemna…

ROZDZIAŁ VI

Esther McQueen starannie ukryła zaskoczenie, widząc, jak na jej powitanie wstaje zarówno Oscar Saint-Just, jak i Rob Pierre. Co prawda obaj zachowywali się w ten sposób przy każdym spotkaniu z nią, ale nadal ją to dziwiło. Była zresztą przekonana, że w przypadku obu ten uprzejmy gest jest naturalnym odruchem, a nie starannie przemyślaną formą manipulacji. Nie żeby choć na moment zapomniała, z jak dobrymi manipulatorami ma do czynienia. Po prostu, jak miała okazję zaobserwować, takie staromodne uprzejmości były dla nich typowe, stanowiąc groteskowe potwierdzenie starej maksymy głoszącej, że „czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”. To, że pozostali nienagannie uprzejmi mimo agonii Ludowej Republiki, było tego najlepszym dowodem.

A to była agonia, choć mało kto zdawał sobie z tego sprawę.

Ona zdawała sobie aż za dobrze. Idąc po grubym dywanie niewielkiej sali konferencyjnej, by uścisnąć dłonie obu mężczyzn, miała przed oczyma własne starcie z Lewelerami… albo masowe groby, bez których nie dałoby się pogrzebać trupów po zakończeniu walk. Tych co prawda nie widziała, ale dokładnie je jej opisano.

Nikt nie zdołał choćby w miarę dokładnie obliczyć, ilu zabiła którakolwiek ze stron, i za to akurat McQueen była losowi wdzięczna. Naturalnie oficjalne źródła wszystkich zabitych przypisały buntownikom, co było propagandowym idiotyzmem. Sama nie bardzo wiedziała, czy powinna się wściekać, czy cieszyć, bo to, co zrobiła, było konieczne, ale niespecjalnie zależało jej na przejściu do historii jako masowa morderczyni. Z drugiej strony każdy inteligentniejszy od debila po wysłuchaniu oficjalnej wersji wiedział, że to bzdura, bo niemożliwe jest użycie ciężkiej broni w mieście, zwłaszcza tak gęsto zabudowanym jak Nouveau Paris bez zabicia kupy niewinnych ludzi, obojętnie jak starannie by się celowało.

Prawda była brutalna — jeżeli chodziło o liczbę zabitych, McQueen znajdowała się dokładnie między młotem a kowadłem lub między wódką a zakąską i to nie tylko jeśli chodziło o opinię publiczną. Co prawda to nie ona odpaliła ładunki nuklearne, tylko Lewelerzy. Fakt — ich celem było zniszczenie sztabu interwencyjnych oddziałów Urzędu Bezpieczeństwa w mieście i innych celów, które można by uznać za militarne, ale spowodowali tym samym także rzeź okolicznej ludności. A poza tym to oni zaczęli masakrę, jaką stały się walki w mieście.

Nie wspominając już o tym, że broń nuklearna, nadal słusznie uznawana za broń masowego rażenia, oddziaływała jeszcze długo po jej użyciu, powodując mniej widoczne, ale równie upiorne skutki. Jej uderzenia odwetowe były przynajmniej „czyste”. No i fakt, że przywódcy rewolty gotowi byli na użycie takich środków na początek, jasno wskazywał, do czego byliby zdolni, gdyby przejęli władzę, więc gdyby nic nie zrobiła, skutki byłyby jeszcze gorsze, a ofiary większe. Musiała podejmować decyzje szybsze i drastyczniejsze niż kiedykolwiek w swej karierze, ale potem miała dość czasu, by je na spokojnie przeanalizować, i była pewna, że podjęła właściwe. Jednak nawet wiedząc, że nie miała wyboru, i tak musiała żyć ze świadomością, że zabiła przynajmniej tyle samo ludzi co Lewelerzy…

Jedyne pocieszenie stanowił fakt, że większość zabitych przez nią była winna rewolty; nie byli to jedynie jej świadkowie czy niewinni mieszkańcy stolicy.

Powtarzała to sobie, siadając w fotelu odsuniętym uprzejmie od stolika przez Saint-Justa. Powtarzała sobie też, że jeśli to była cena, którą musiała zapłacić za znalezienie się w składzie Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego, to gotowa była zapłacić ją ponownie. Bo tylko tu mogła coś zdziałać. I tylko tu mogła zdobyć dość władzy, by spróbować naprawić coś tak dokumentnie spieprzonego jak Ludowa Republika Haven. I dokończyć rozliczenia z winnymi tego stanu rzeczy…

Zaczynając od obu obecnych w pomieszczeniu.

— Z przyjemnością widzę, że porusza się już pani znacznie lepiej, towarzyszko admirał — zagaił Pierre uprzejmie.

McQueen uśmiechnęła się niewesoło. Strzaskane, bo to słowo znacznie lepiej oddawało stan faktyczny niż „połamane”, żebra, jakie sobie zafundowała w kraksie pinasy w ostatnim stadium walk, wywołały rozległe obrażenia wewnętrzne. I tylko szybka interwencja chirurgiczna oraz przyspieszone gojenie uratowały jej życie i zapobiegły kalectwu. Swoje jednak musiała odleżeć. Trwało to dłużej, niż sądziła, bo okazało się, że kości są mniej podatne na proces szybkiego gojenia i wolą zrastać się w klasycznym tempie, jakie przewidziała matka natura. W jej przypadku trwało to wyjątkowo długo, bo niezwykle starannie zmieniła swoją klatkę piersiową w trójwymiarową układankę, i to złożoną z raczej małych elementów. Jej żebra mimo całej nowoczesnej techniki medycznej potrzebowały ponad dwóch standardowych miesięcy, by zrosnąć się z grubsza we właściwy sposób, i pewna sztywność ruchów pozostała jeszcze do teraz.

— Dziękuję — odparła. — Czuję się także znacznie lepiej, towarzyszu przewodniczący i…

— Proszę mi mówić po imieniu, Esther — przerwał jej łagodnie Pierre. — We własnym gronie i prywatnie wolimy nie używać oficjalnych i, przyznaję, nie najlepszych form.

— Rozumiem… Rob — imię brzmiało dziwnie, a całość przypominała ciąg dalszy surrealistycznych uprzejmości powitalnych.

McQueen była zbyt doświadczona, by się łudzić, że Pierre traktuje ją inaczej niż jako chwilowo potrzebne narzędzie, którego należy się pozbyć jak najszybciej, gdy tylko przestanie być niezbędne. Sama zresztą traktowała jego i Saint-Justa dokładnie tak samo — żaden nie miał prawa przeżyć, gdy nadejdzie stosowny moment. A mimo to wszyscy prześcigali się w uprzejmościach i starali się jak najpoprawniej zachowywać, ignorując drobny detal — to, że wokół nich płonęła i ginęła Republika.

— Dzięki — powtórzyła. — Jak już mówiłam, czuję się znacznie lepiej i dlatego poprosiłam o spotkanie z tobą i to… to jest z Oscarem. Jestem gotowa wziąć się do roboty, ale nasze poprzednie rozmowy były nieco ogólnikowe, więc mam nadzieję, że teraz wyjaśnisz mi dokładniej, co chciałbyś, żebym zrobiła.

I uśmiechnęła się promiennie.

Pierre odchylił oparcie fotela, zastanawiając się, jak rozegrać rozmowę. Wszystkie fotele były duże, miękkie i wygodne, ale jego robił największe wrażenie i to nie tylko dlatego, że stał u szczytu stołu konferencyjnego. Oparł łokcie na poręczach, złączył dłonie w piramidkę i oparł na nich brodę. Nie była to oryginalna poza, ale McQueen ten widok nagle skojarzył się z wyobrażeniem pająka czekającego w sercu pajęczyny. To też nie było oryginalne skojarzenie i zdawała sobie z tego sprawę.

Ale było idealnie trafione.

Pierre zaś siedział tak długą chwilę, przyglądając się uważnie ciemnowłosej kobiecie delikatnej budowy, siedzącej po przeciwnej stronie stołu. Jej zielone oczy miały neutralny, uprzejmy wyraz i poza złotymi akselbantami oraz paroma szeregami różnobarwnych baretek nad lewą piersią idealnie leżącego munduru nic w jej wyglądzie nie wskazywało, że jest śmiertelnie niebezpiecznym i niezwykle zdolnym dowódcą wysokiego szczebla. Czyli mówiąc inaczej, doskonale kalkulującym swe posunięcia masowym mordercą. Z drugiej strony nikt nie podejrzewałby na podstawie wyglądu, że Oscar Saint-Just jest szefem bezpieki i nieporównanie groźniejszym masowym mordercą. Między innymi dlatego właśnie użył go do zaplanowania i wykonania własnego przewrotu — Oscar wyglądał tak niegroźnie…