— Sek…?! — McQueen nie zdołała do samego końca nad sobą zapanować, ale przynajmniej nie powtórzyła tytułu jak ostatnia idiotka.
Pierre pokiwał głową.
— Tak się składa, że towarzysz sekretarz Kline jest jednym z tych członków Komitetu, co do których lojalności obaj z Oscarem żywimy pewne wątpliwości — wyjaśnił. — W tych okolicznościach sądzę, że lepiej będzie zrezygnować z jego usług. Poza tym jeżeli masz mieć szansę dania sobie rady z Cordelią, będziesz potrzebowała równorzędnego stanowiska… Natomiast radzę pamiętać, że twoje mianowanie jest na razie czasowe.
McQueen skinęła głową z błyskiem w oczach, którego mimo starań nie zdołała ukryć. Oczywiście, że było czasowe. Nie mieli ochoty zaufać jej, póki nie zdecydują, że jest wystarczająco wytresowana. Ale na to była przygotowana, a nawet czasowe mianowanie dawało jej znacznie lepszą pozycję i więcej władzy, niż się spodziewała. Zaczynało być całkiem realne, że będzie jednak w stanie naprawić pewne sprawy zatruwające życie Ludowej Marynarce. A jeżeli Rob Pierre miał ochotę bawić się w tresera lwów, nie miała nic przeciwko temu.
Była tylko ciekawa, czy wiedział, jaki los spotykał większość treserów decydujących się na pracę z dorosłymi dzikimi lwami…
Co naturalnie nie przeszkadzało jej promiennie się uśmiechać.
ROZDZIAŁ VII
— Dzień dobry, milady! — powiedział z uśmiechem Andreas Venizelos, ledwie Honor wysiadła z windy w towarzystwie nieodłącznego LaFolleta.
Choć Andy znał ją od czasów, gdy była zwykłym, prostym komandorem Royal Manticoran Navy, obecność ochrony po zmianie jej statusu przyjął jako coś naturalnego. A z tego co widziała, był na najlepszej drodze, by zaprzyjaźnić się z Andrew LaFolletem, co powitała z zadowoleniem.
Nimitz jak zwykle podróżował na jej ramieniu, wbijając czubki pazurów w wyściełaną na prawym ramieniu kurtkę mundurową. Podobnie jak górna część jej graysońskich sukni, kurtka wykonana była z niezwykle odpornego materiału zdolnego wytrzymać ogień lekkiego pistoletu pulsacyjnego. Nie dlatego, by Honor obawiała się zabójcy czającego się w kącie jej własnego pomostu flagowego, ale dlatego, że pazury treecata mniej wytrzymały materiał przerobiłyby na strzępy w błyskawicznym zgoła tempie. Tak pozostawały po nich jedynie mikroskopijne dziurki samozasklepiające się z czasem. Ponieważ tylne łapy Nimitza opierały się na wysokości jej łopatki, środkowe zaś i przednie na ramieniu, otworków było sporo. Normalna kurtka mundurowa po jednym dniu wyglądałaby na raczej zużytą. Uśmiechnęła się, wyobrażając sobie, jaka byłaby reakcja MacGuinessa na taki widok.
Nimitz wyczuł jej rozbawienie i bleeknął radośnie, machając ogonem. Jego nastrój podobnie jak jej w ciągu ostatnich paru dni wybitnie się poprawił. W jej przypadku powodem było zaprzestanie łamania sobie głowy White Havenem i plątaniną własnych uczuć. W jego przypadku to, że znów rozumiał jej emocje, czyli że wszystko wróciło do normy. Co prawda nadal wiedziała, że coś nie pasuje, ale było to odległe echo dobiegające gdzieś z obrzeży emocji. Powrót do normalnego środowiska i nowych, ale w pełni zrozumiałych wyzwań pomógł w odzyskiwaniu równowagi ducha i odsunął na daleki plan poprzednie problemy.
Żadne z nich nie było na tyle naiwne, by uważać, że problemy te zostały w ten sposób rozwiązane, ale Nimitz w przeciwieństwie do Honor miał wrodzoną skłonność do pozwalania problemom, by rozwiązywały się same, a zajmowania się nimi dopiero, gdy złośliwie nie chciały tego zrobić.
— Dzień dobry, Andy — odparła pogodnie i podeszła do swego fotela.
Usiadła i wprawnym ruchem uruchomiła jego wyposażenie.
Ekrany i holoprojektory rozłożyły się wokół niej i ożyły, ukazując aktualny status wszystkich okrętów eskadry. A raczej tych, które już znajdowały się na sąsiednich orbitach parkingowych. Sprawdziła, czy wszystko jest w porządku, i rozsiadła się wygodniej, obserwując ruch promów i innych małych jednostek między powierzchnią planety a okrętami i pomiędzy krążownikami. Był to sielski i spokojny obrazek, typowy dla grupy okrętów dłużej przebywających na orbicie. I w obserwowaniu tej codzienności własnej jednostki było coś nader przyjemnego, prawie zmysłowego…
W pewien sposób sprawiało jej to większą satysfakcję niż wówczas, kiedy otrzymała dowództwo 1. Eskadry Liniowej Marynarki Graysona, w której skład wchodziło sześć superdreadnoughtów. Każdy z nich był trzy razy większy od całej jej obecnej eskadry, ale to właśnie mógł być powód tej różnicy. Tamte okręty były olbrzymie, dostojne i majestatyczne, brak im było lekkości i szybkości reakcji eskadry krążowników.
Niespodziewanie zrozumiała, że to może być najlepsze dowództwo eskadry w jej karierze, o ile nie będzie kiedyś w przyszłości miała szczęścia dowodzić eskadrą krążowników liniowych. Ciężkie krążowniki były zbyt cennymi jednostkami, by marnować je na drugorzędne zadania, ale równocześnie na tyle małymi i licznymi w każdej flocie, że można było je regularnie wykorzystywać do trudnych i ryzykownych akcji. Dla eskadry ciężkich krążowników zawsze znalazło się jakieś zajęcie, a dowodzący nimi najczęściej cieszyli się sporą swobodą i niezależnością, działając z reguły samodzielnie.
Swobody takiej nie mieli dowodzący eskadrami liniowymi, jako że musiały one pozostawać skoncentrowane w kluczowych punktach o strategicznym znaczeniu. Okręty liniowe były przeznaczone do bitew przy udziale dużych sił, a krążowniki były nie tylko oczyma i uszami każdej floty, ale także jej palcami. Wiedząc, że prędzej czy później otrzyma samodzielne zadanie, z niecierpliwością czekała na sposobność, by przekształcić okręty wchodzące w skład eskadry w jedną zwartą siłę, którą mogłaby władać równie łatwo i skutecznie jak dobrze wykutym mieczem.
Na przykład Mieczem Harrington.
Uśmiechnęła się i obróciła wraz z fotelem, przyglądając się dla odmiany swoim sztabowcom. Zjawiła się pół godziny przed wyznaczonym terminem porannej odprawy i większość oficerów zajęta była uaktualnianiem danych i rutynowymi czynnościami.
Podobnie jak okręty eskadry, jej oficerowie sztabowi pochodzili z różnych flot. Jednak w przeciwieństwie do sztabu Pierwszej Eskadry Liniowej każdego wybrała osobiście, albo na podstawie własnych doświadczeń, albo za radą komodora Justina Ackroyda, obecnego szefa działu personalnego Marynarki Graysona.
Venizelosa znała doskonale. Gdy obserwowała go, jak pochylony nad ramieniem komandor porucznik McGinley dyskutuje z nią o czymś, co pokazuje ekran oficera operacyjnego, uśmiechnęła się, przypominając sobie ich pierwsze spotkanie. Venizelos był wtedy nienagannie uprzejmy, miał twarz pokerzysty i desperacko wręcz dystansował się od wszystkiego, a zwłaszcza od niej. Od tego czasu, czyli od przydziału na placówkę Basilisk, zmienił się ogromnie, ale pozostał pod pewnymi względami taki sam: wierny, lojalny, zawsze gotów do akcji, no i nie ma co ukrywać: jeszcze wyprzystojniał. Jego niski wzrost na Graysonie nie był wadą. Prawdę mówiąc, podejrzewała, że żałował, iż nie ma jakichś wyraźnych skaz na urodzie. Ponieważ kobiet rodziło się na planecie trzy razy więcej od mężczyzn, w zdobywaniu partnerów były znacznie agresywniejsze niż w Gwiezdnym Królestwie. W efekcie zgodnie z informacjami MacGuinessa Andy musiał się od graysońskich piękności prawie że kijem oganiać. Wyobraźnia podsunęła Honor stosowny obrazek, co omal nie spowodowało wybuchu radosnego chichotu.
Czym prędzej przeniosła wzrok i skupiła uwagę na rozmawiającej z Venizelosem Marcii McGinley, swoim oficerze operacyjnym. McGinley pochodziła z planety Manticore, lecz w przeciwieństwie do Venizelosa czy samej Honor była w graysońskim mundurze. Miała trzydzieści siedem lat, co czyniło ją niezwykle młodym komandorem porucznikiem jak na Królewską Marynarkę, ale podobnie jak wszyscy wypożyczeni Marynarce Graysona (w tym także niejaka Honor Harrington) awansowała znacznie szybciej. Była zgrabną szatynką o szarych oczach i według opinii Ackroyda, który przedstawił Honor trzy kandydatki do wyboru, nadzwyczaj kompetentną zawodowo. Z tego co Honor miała okazję dotąd zaobserwować, wynikało, że miał rację, a poza tym wychodziło, że w czasie wolnym pani komandor będzie miała także sporo zajęć i pomysłów.