I wzruszył bezradnie ramionami.
— W rzeczy samej chciałby — zgodził się White Haven.
Z oczywistych powodów nie dodał, że pewien admirał, którego co dzień ogląda w lustrze, miał dwa miesiące, by wziąć się w garść. I musiał cały czas pamiętać, by w stosunku do Honor Harrington trzymać ręce tam, gdzie powinien. Czyli we własnych kieszeniach.
ROZDZIAŁ VIII
— No dobra, wiara, tylko z życiem! Mamy skopać dupę Królewskiej Marynarce, i gdzie ten entuzjazm?! — zdziwił się towarzysz kontradmirał Lester Tourville, strosząc groźnie wąsa i uśmiechając się szeroko.
Przeciętność stała się sposobem przetrwania dla większości starszych rangą oficerów Ludowej Marynarki pod rządami Komitetu. Jeśli nie zwracałeś na siebie uwagi, miałeś szansę dłużej pożyć. Tourville wybrał odwrotną metodę — stał się postacią tak barwną, że prawie karykaturalną. Awansowanie kapitana na kontradmirała odbyło się w jego przypadku błyskawicznie, po czym nagle przestał piąć się w górę. Powód był prosty — ponieważ Tourville miał pełną świadomość, że wyżej zrobiłoby się znacznie niebezpieczniej, czynił co mógł, by awans mu nie zagroził. Obecna sytuacja idealnie mu odpowiadała, gdyż mógł jeszcze dowodzić eskadrą, i to nie okrętów liniowych, lecz krążowników liniowych, co umożliwiało mu samodzielne działanie i branie udziału w walce. Bo pomimo pozerstwa w rzeczywistości był tym, kogo grał — wojownikiem. Awans odebrałby mu i taką eskadrę, i samodzielność, a na dodatek zmusiłby go do zabawy w politykę. A on znał swoje możliwości.
Nawet idioci z ubecji nie marnowali czasu na rozstrzeliwanie zwykłych kontradmirałów — zwłaszcza takich, którzy nie dali się zaszufladkować — jeśli ci dobrze wykonywali otrzymane rozkazy i nie tracili głowy w nietypowych sytuacjach. Zresztą nie było ich znowu tak wielu — Lester Tourville znał dokładnie jednego, czyli siebie. Gdyby dał zrobić z siebie wiceadmirała, albo i gorzej — admirała, to te właśnie zachowania, które dotąd pomagały mu uchodzić za ekscentryka i narwańca, stałyby się gwoździem do jego trumny. Uznano by je za „pozerstwo i egalitaryzm”, o ile nie za „skłonność do kultu jednostki i wrogą propagandę”. A w Ludowej Republice Haven rozstrzeliwano za mniejsze rzeczy.
Naturalnie pozostawanie kontradmirałem miało też swoje minusy. Najgorszy był taki, iż zawsze musiał wykonywać czyjeś rozkazy, gdyż jako dowódca eskadry podlegał rozkazom dowódcy grupy wydzielonej czy floty. Z drugiej strony takie jak jego eskadry często były używane do samodzielnych zadań, a wtedy rozkazy stawały się bardziej ramówką i ogólnymi wytycznymi, a do dowódcy eskadry należało wybranie najlepszego sposobu ich wykonania. Co oznaczało, że był panem samego siebie na tyle, na ile było to w ogóle możliwe w Ludowej Marynarce. Zwłaszcza w ostatnich latach. No i czasem zdarzało się, że ten, kto pisał rozkazy, rzeczywiście wiedział, co robi.
Tak właśnie było tym razem.
Tourville lubił służyć pod rozkazami admirała Theismana. Pod starannie pielęgnowaną maską radosnego awanturnika, którą Tourville przybrał, krył się doskonały taktyk i bystry analityk. I dzięki tym zdolnościom analitycznym mógł stwierdzić — ze sporym żalem — że Theisman długo nie pożyje, popełnił bowiem podstawowy błąd: dał się awansować. Na poziomie zaś, na którym znalazł się jako admirał, wymagane były studia z wazeliniarstwa i włazidupstwa. A dowódca systemu Barnett nie dość, że nie miał nawet podstawówki, to w dodatku żadnych predyspozycji w tej materii, o ochocie nie mówiąc. To zresztą dobrze świadczyło o nim jako człowieku, natomiast było fatalną skazą charakterologiczną admirała Ludowej Marynarki. Jak dotąd Theisman, podobnie jak i on sam, zawsze wychodził z opresji, wypełniając rozkazy, co zapewniało mu pozostawanie w łaskach. Teraz jednak wspiął się za wysoko, by to wystarczyło. Na tym stanowisku nie można było pozostać apolitycznym, gdyż same zalety wojskowego szybko zostaną zrównoważone i przeważone przez wady. A z punktu widzenia władców Ludowej Republiki największą z tych ostatnich była skłonność do niezależności i uczciwości względem samego siebie.
Póki co jednak Theisman pozostawał żywym przedstawicielem niewielkiej mniejszości oficerów flagowych, którzy i wiedzieli, czego chcą, i byli gotowi zaryzykować, by to osiągnąć. To ostatnie wymagało odwagi, bo UB traktowało tak samo tych, którzy świadomie podjęli ryzyko i źle je skalkulowali czy też mieli pecha, jak i tych, którzy byli miernotami i nie nadawali się na dowódców, czyli nie byli w stanie wygrać. Oba typy trafiały od ręki pod nóż. Na dodatek Theisman tak formułował rozkazy, by jak najskuteczniej chronić podkomendnych, których wysyłał na co bardziej ryzykowne zadania.
W ten właśnie sposób zostały sformułowane obecne rozkazy Tourville’a.
— Podziwu godny entuzjazm, towarzyszu kontradmirale — zauważył ironicznie towarzysz Everard Honeker. — Tylko nie dajmy mu się ponieść. Mamy rozkaz dokonania rozpoznania walką, a nie samodzielnego pokonania Sojuszu.
— Właśnie! — ucieszył się Tourville i wyciągnął z kieszeni kurtki mundurowej cygaro.
Wsadził je do ust zdecydowanym i przećwiczonym do perfekcji ruchem, dzięki któremu sterczało pod stosownie agresywnym kątem, zapalił i wydmuchnął kłąb śmierdzącego dymu prosto w wyciąg powietrza nad fotelem. Tak naprawdę nie lubił cygar, ale palenie znów weszło w modę parę lat temu i Tourville uznał, że cygara będą doskonale pasowały do tworzonego przezeń wówczas wizerunku. Teraz, gdy już go stworzył, nie mógł przestać palić, bo przyznałby się albo do udawania, albo do błędu, a na to nie miał żadnej ochoty.
— Rozpoznanie walką, towarzyszu komisarzu, jest — jak sama nazwa wskazuje — zwiadem, ale przy użyciu siły — wyjaśnił, kiedy uznał, że cygaro właściwie się rozpaliło. — A to znaczy, że po drodze mamy nakopać do dupy wszystkim, którzy nie będą w stanie skopać naszej. A tak się miło składa, że przeciwnik w okolicy jest raczej cienki i to drugie nam nie grozi. Po mojemu to łajzy zrobiły się za pewne siebie. Fakt: wykopali nas z Trevor Star i są na najlepszej drodze, by zrobić to samo w Barnett i pewnie doszli do wniosku, że nie mamy czym ich powstrzymać. W sumie to bardzo się nie mylą, ale zakładanie, że przeciwnik będzie tylko leżał i zdychał, nie jest rozsądne. A tak właśnie założyli sobie w naszym sektorze. I dlatego jak tylko znajdę coś wartego ostrzelania, to z całą pewnością to ostrzelam!
Honeker westchnął i omal nie pokiwał głową z rezygnacją. Zdążył się już przyzwyczaić i do słownictwa, i do podejścia Tourville’a do dowodzenia oraz wykonywania rozkazów. Tourville zdawał się radośnie nieświadom faktu, że to Honeker trzyma jego smycz. Sam komisarz często miał nieodparte wrażenie, że jest to sytuacja podobna do tej, gdy mówi się, że właściciel wyprowadził na spacer — dajmy na to — bernardyna, podczas gdy prawda wygląda nieco inaczej, mianowicie to bernardyn wyprowadził na spacer właściciela. Pozory kończyły się w chwili, w której pies chciał iść gdzie indziej niż on — po prostu szedł, ciągnąc za sobą człowieka z radosną niezgrabnością i niepowstrzymaną siłą. Nie robił tego złośliwie czy dlatego by coś udowodnić; po prostu robił to instynktownie i nawet nie był w pełni świadom, że ciągnie swego pana. Tak to nie powinno wyglądać, ale wyglądało. I jak na razie Honekerowi to nawet odpowiadało, bo część pochwał za sukcesy Tourville’a spadała na niego. Poza tym w sumie lubił narwańca, mimo że zgrywał się na postać rodem z holodram historycznych. Czyli konkretnie na pirata z epoki drewnianych żaglowców, który najlepiej czuł się z szablą i parą pistoletów za pasem, rycząc rozkazy głosem przebijającym się przez huk dział.