— Najprawdopodobniej nie jesteś najobiektywniejszym sędzią tej bandy półgłówków — przyznała, siląc się na lekki ton, co nikogo nie zwiodło — ale jak słyszysz, podzielam twój osąd. A Nimitz jest wręcz jego entuzjastycznym zwolennikiem.
— Bo on się doskonale zna na ludziach. Zawsze tak mówiłem.
— Ciebie lubi, bo od początku podkarmiasz go selerem.
— I co z tego? Ktoś, kto nie rozpoznałby uczciwej próby przekupstwa, nie mógłby być dobrym znawcą ludzkich charakterów — oznajmił McKeon.
Honor potrząsnęła bezradnie głową.
— I pomyśleć, że Ich Lordowskie Moście uznali kogoś o tak wątpliwych zasadach moralnych za godnego zostania królewskim oficerem — westchnęła.
— Jakżeby mogło być inaczej — rozpromienił się McKeon. — Chyba nie sądziłaś, że Nimitz był pierwszym, na którym uczyłem się przekupstwa?!
Winda zatrzymała się, drzwi się otworzyły i oboje wyszli, kierując się ku kapitańskiej jadalni. W ślad za nimi poszła trójka gwardzistów Honor może nie bawiących się tak doskonale, ale też nie nudzących się zbytnio. Takich rozmówek nie wysłuchiwali zbyt często.
ROZDZIAŁ XIII
Admirał Theisman wszedł cicho do centrum dowodzenia systemu Barnett i stanął, obserwując zielony punkt zbliżający się powoli do Enki. Przybysz był spóźniony, i to bardzo — spodziewali się jego przybycia ponad tydzień temu, ale opóźnienia w przybywaniu posiłków nie były ostatnimi czasy niczym nadzwyczajnym. Co w niczym nie zmieniało faktu, że tygodniowy poślizg nie był zbyt często spotykany i każdy kapitan Ludowej Marynarki, którego okręt przybyłby z takim opóźnieniem, powinien oczekiwać kilku minut konkretnej, a niezbyt przyjemnej rozmowy z dowódcą na temat tego, dlaczegóż to towarzysz kapitan tak lekce sobie ważył rozkazy przebazowania. Nikt natomiast nie miał najmniejszego zamiaru pytać o to kapitana tego konkretnego okrętu, i to z paru różnych powodów. Najważniejsze z nich były trzy: nie był on oficerem Ludowej Marynarki, nie on o tym decydował, bo był wyłącznie szoferem Cordelii Ransom, a pytający wykazałby całkowity brak instynktu samozachowawczego.
Warner Caslet odwrócił się, co dowodziło, że zaczynał wyrabiać w sobie odruchy typowe dla oficera sztabowego, a zwłaszcza najważniejszy: wyczucie obecności dowódcy. Widząc, że się nie pomylił, wstał i podszedł do Theismana.
— Warner — powitał go tenże.
— Towarzyszu admirale — odwzajemnił się Caslet.
Nie pytał, co sprowadziło tu Theismana — po prostu odwrócił się ku holoprojekcji i stanął obok dowódcy, obserwując zielony punkt. Wydawał się on ledwie poruszać, co było złudzeniem — holomapa systemu miała dwadzieścia pięć metrów średnicy, okręt zaś poruszał się z prędkością prawie dwunastu tysięcy kilometrów na sekundę.
— Przewidywany czas przybycia? — spytał Theisman starannie obojętnym tonem.
— Około pięćdziesięciu minut, co prawda do planety dotrze za mniej niż czterdzieści, ale trochę potrwa zajęcie wyznaczonej orbity, towarzyszu admirale.
Theisman pokiwał głową bez słowa. Normalnie kontrola lotów w systemie o takim natężeniu ruchu przydzielała orbity parkingowe na najprostszej zasadzie, czyli pierwsza wolna. Co prawda ruch wewnątrzsystemowy znacznie zmalał od czasów przedwojennych, gdy baza stanowiła podstawę wyjściową do podbojów, ale i tak był wystarczający, by kontrolerzy nienawidzili okrętów z ważnymi osobistościami wymagającymi specjalnego traktowania. Oczywiście nikt głośno nawet o tym nie pisnął, choć kontrola lotów musiała nowo przybywającemu oczyścić na jego żądanie z okrętów nie tylko orbitę, lecz sferę o promieniu pięciu tysięcy kilometrów. I utrzymać poza nią wszelki ruch przez cały czas pozostawania Tepesa na orbicie parkingowej.
Co było szczytem idiotyzmu nie zapewniającym żadnej dodatkowej ochrony przed czymkolwiek poza abordażem albo taranowaniem. A na to mógł się zdecydować jedynie wyjątkowo skretyniały samobójca. Pięć tysięcy kilometrów było żadną odległością w przypadku strzału z grasera czy wystrzelenia rakiety, a tylko te dwa sposoby tak naprawdę wchodziły w grę, gdyby ktoś chciał zaatakować i zniszczyć krążownik liniowy. Atak bez zniszczenia, i to natychmiastowego, byłby samobójstwem, tyle że nieco dłuższym.
Theisman niczego podobnego nie planował.
A i tak był nerwowy, wiedząc, kto przylatuje, natomiast nie mając pojęcia po co.
Odwrócił się, słysząc za plecami czyjeś kroki, i skinął na powitanie głową, widząc Dennisa LePica. Komisarz odwzajemnił gest i spojrzał na holoprojekcję. Przez lata wspólnych przydziałów LePic posiadł sporą wiedzę na temat uzbrojenia i wyposażenia Ludowej Marynarki. Co prawda nadal nie miał bladego pojęcia, jak większość działa, i potrzebował objaśnień, by zrozumieć większość dłuższych kodów określających parametry niektórych obiektów, ale ten obraz wraz z opisem był dlań całkowicie jasny.
— Widzę, że towarzyszka Ransom przybyła — odezwał się po chwili.
— A raczej przybędzie w ciągu najbliższych trzech kwadransów — odparł Theisman. — Plus minus naturalnie, bo nie wiadomo, ile zejdzie Tepesowi na zajęcie orbity parkingowej.
— Naturalnie — zgodził się LePic i odwrócił głowę ku Theismanowi.
Po czym uśmiechnął się porozumiewawczo i zupełnie szczerze.
Komentarz Theismana mógł zostać odczytany jako sugestia, że LePic był aż takim ignorantem, że wymagał tłumaczenia prostszych rzeczy. Obaj wiedzieli, że nim nie był. Słowa Theismana były złośliwością pod adresem niekompetencji załogi Tepesa złożonej wyłącznie z funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. I o tym także obaj wiedzieli. Był to najlepszy dowód, że rozumieli się całkiem dobrze i czuli się w swoim towarzystwie znacznie swobodniej, niż teoretycznie powinni. Oraz że Theisman nie bał się swego komisarza tak, jak powinien zgodnie z intencjami towarzysza Oscara Saint-Justa. W niczym zresztą nie zmieniało to faktu, iż większość ludowych komisarzy uznałaby taką wypowiedź za obraźliwą — wszystko jedno z którego powodu.
W tym przypadku dużą pomoc stanowiło to, że LePic rozumiał nie tylko, że prawie wszyscy oficerowie nienawidzili i gardzili szpiegami Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego należącymi do UB, czyli takimi jak on komisarzami, ale także pojmował powody tych uczuć. Gdyby był oficerem Ludowej Marynarki, czułby to samo, gdyby jakiś tępak bez wojskowego przeszkolenia i pojęcia o taktyce został mu narzucony ze względów politycznych i miał prawo anulować każdą jego decyzję. I jeszcze obsmarować go w raporcie jako politycznie niepewnego. Dlatego on sam z zasady nie wtrącał się w zawodowe decyzje podejmowane przez Theismana, chyba że uznał to za absolutnie niezbędne.
Gdy Theisman przekonał się, że ma do czynienia z rozsądnym człowiekiem, także robił co mógł, by ich stosunki pozostały przyjazne. A potem stawały się one coraz bliższe, choć do prawdziwej przyjaźni było jeszcze daleko. I nie wpłynęło na to nawet to, że LePic domyślił się już jakiś czas temu, jak Theisman i Hathaway załatwili go w finale Czwartej Bitwy o Yeltsin. Ponieważ nikt wyżej tego nie zauważył, dzięki temu wszyscy zainteresowani przeżyli, a Theisman walczył potem z uporem i odwagą (o umiejętnościach już nie mówiąc) w obronie Seabring, LePic nigdy nie wrócił do tamtej sprawy.
Naturalnie bardziej uważał na Theismana, ale przełożonym nie miał najmniejszego zamiaru przyznać się, jak wyglądają ich wzajemne relacje. Theismanowi zresztą też nie, bo jakkolwiek by go lubił, nadal uważał, że jego obowiązkiem jest kontrolowanie poczynań admirała i pilnowanie, czy nie przestanie on być godny zaufania. LePic wierzył bowiem zarówno w ważność tego, co robił, jak i w ostateczną słuszność celów, które chciał osiągnąć Komitet Bezpieczeństwa Publicznego. Nie podobało mu się postępowanie i metody Urzędu Bezpieczeństwa, nawet dyktowane koniecznością przetrwania rewolucji, a wiele ekscesów UB w jego opinii było wręcz niewybaczalnych, ale nadal wierzył. Było mu znacznie ciężej zachowywać tę wiarę niż na początku rewolucji, ale nie był jeszcze gotów, by sam sobie odpowiedzieć na pytanie, co by mu pozostało, gdyby przestał wierzyć.