Najlepiej na analizie solidnych i natychmiastowych plusów i minusów. Choć argument moralny mógł trafić do Honekera, będzie potrzebował innych — choćby po to, by móc udawać, że to był właśnie prawdziwy powód udzielonego poparcia. Tourville zamyślił się, wytężając umysł. Co by też spełniało najlepiej takie warunki…
I nagle go olśniło! Było to tak proste i oczywiste, że najzwyczajniej w świecie musiał o tym zapomnieć: konwencja denebska!
To, że Urząd Bezpieczeństwa łamał ją od samego początku swego istnienia, w niczym nie zmieniało faktu, że nadal stanowiła oficjalną podstawę traktowania jeńców wojennych nie tylko podpisaną, ale ratyfikowaną przez władze Ludowej Republiki Haven. A konwencja nakładała jednoznacznie obowiązek właściwego traktowania jeńców na siły zbrojne sygnatariuszy.
Co więcej, w tym konflikcie Liga Solarna wzięła na siebie odpowiedzialność za monitorowanie tego, w jaki sposób obie strony obchodzą się z jeńcami. Co prawda UB jak dotąd bezbłędnie oszukiwała inspektorów Ligi, ale Harrington była jeńcem zupełnie innego kalibru niż wszyscy, którzy dotąd trafili w ręce Ludowej Marynarki. I to także należało wykorzystać w rozmowie z Honekerem. Królestwo Manticore nie przyjmie żadnych wyjaśnień, jeśli ona zaginie. Nie wspominając już o tym, że Grayson podniesie piekło pod niebiosa. Jej losy i jej traktowanie muszą być wzorowe i jasne od początku do końca, bo inaczej nawet ta banda idiotów przysłanych przez Ligę weźmie się do roboty. A jak się weźmie, odkryje prawdę, bo druga banda idiotów odpowiedzialna w Urzędzie Bezpieczeństwa za jeńców była tak pewna siebie, że traktowała ich tak samo jak przetrzymywanych razem z nimi więźniów politycznych pewna własnej bezkarności. A na zadrażnienie stosunków z Ligą Solarna Ludowa Republika nie mogła sobie pozwolić, bo oznaczało to koniec dopływu nowej technologii. A to z kolei oznaczało przegranie wojny.
Na argument o upadku morale w związku z obawą zemsty za złe traktowanie jeńców lepiej było się nie powoływać, bo Honeker mógł się zjeżyć, słysząc, jaka jest powszechna opinia o losie więźniów i jeńców, którzy wpadną w łapy UB. Wiedział o tym naturalnie, ale co innego wiedzieć, a co innego powiedzieć. Należy mu raczej zasugerować, że jeżeli traktowanie Harrington naruszy jakiś artykuł konwencji, to tak reakcyjny reżim jak Gwiezdne Królestwo Manticore z pewnością zemści się na bezbronnych jeńcach, o czym wie personel Ludowej Marynarki.
Tourville jeszcze przez kilkanaście sekund wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w ekran, układając sobie przebieg rozmowy i sposób wysłowienia argumentów, po czym doszedł do wniosku, że w zasadzie ma już wszystko poukładane w głowie. Pewne sformułowania wymagały co prawda wypolerowania i dobrania najwłaściwszych do sytuacji słów, ale na szczęście miał jeszcze kilka godzin do czasu przybycia Katany i przekazania przez nią jeńców na pokład Count Tilly.
Tyle tylko, że część tego czasu będzie musiał poświęcić na znalezienie najlepszego, czyli najmniej zapluskwionego miejsca, w którym mógłby w miarę bezpiecznie przeprowadzić rozmowę z Honekerem…
Uśmiechnął się, wypuścił kłąb dymu i spojrzał wreszcie przytomnie na twarz Bogdanovicha.
— To doskonała wiadomość, Yuri! — oznajmił radośnie. — Proszę niezwłocznie poinformować o tym towarzysza komisarza Honekera i zająć się przygotowaniem przejęcia komodor Harrington i innych starszych stopniem jeńców z właściwą wojskową uprzejmością. Z tego co słyszałem, ona zawsze traktowała jeńców wzorowo i zamierzam zrewanżować się dokładnie tym samym.
— Rozumiem, towarzyszu kontradmirale.
— Doskonale. Aha, i przekaż proszę wiadomość o tym, co zaszło, Shannon. Jestem pewien, że także będzie chciała przywitać się z komodor Harrington.
— Dopilnuję tego, towarzyszu kontradmirale.
— Dziękuję. I daj mi znać, powiedzmy… czterdzieści pięć minut przed spotkaniem z Kataną.
— Rozkaz, towarzyszu kontradmirale.
— Dziękuję, Yuri — powtórzył Tourville i zakończył rozmowę.
Cygaro zdążyło już zgasnąć, więc zapalił je ponownie i wypuszczając kłęby dymu, zaczął kołysać się wraz z fotelem, zastanawiając się, jak zacząć rozmowę z Honekerem, by skłonić go do pomocy…
— Towarzyszka kapitan Zachary przesyła wyrazy uszanowania i prosi, by pani i pani oficerowie towarzyszyli mi na pokład hangarowy w celu przewiezienia na okręt flagowy, pani komodor — powiedział niezwykle uprzejmie i niezwykle oficjalnie komandor Luchner.
Honor odwróciła się, słysząc jego głos. Odgłosu otwierania drzwi jakoś nie słyszała — pewnie za bardzo pogrążyła się w myślach lub poddała rozpaczy. Wiedziała, że jej całkowicie pozbawiona wyrazu i z pozoru spokojna twarz nikogo nie zwiedzie. W rzeczy samej dla wszystkich, którzy ją znali, była ostatecznym dowodem na to, jak dalece czuła się pokonana i wyczerpana. Jednak na nic więcej nie było jej stać. Skinęła głową pierwszemu oficerowi Katany i powiedziała:
— Dziękuję, towarzyszu komandorze.
Sama się zdziwiła brzmieniem własnego głosu — był nieco zachrypnięty, ale poza tym zupełnie naturalny i przez moment odniosła absurdalne wrażenie, że należy do kogoś innego udającego ją samą. Przegoniła tę bzdurną myśl i odchrząknęła, ale nie na wiele się to przydało — głos nadal miała lekko zachrypnięty, gdy powiedziała:
— Proszę podziękować w moim imieniu swojemu dowódcy. Pan i pańscy ludzie zaopiekowaliście się nami naprawdę dobrze… zwłaszcza rannymi.
Luchner chciał coś powiedzieć, ale zastanowił się i zrezygnował, jako że nie przyszło mu na myśl nic, co nie zabrzmiałoby jak komunał. Skinął po prostu uprzejmie głową i odsunął się od drzwi, gestem zapraszając równocześnie Honor i pozostałych, by wyszli.
Posłuchała go i wyszła jako pierwsza, mechanicznie stawiając nogi. Uszła z niej cała energia i sprężystość, z jakimi zazwyczaj się poruszała, a zastąpiło ją wszechobecne zmęczenie tak fizyczne, jak i psychiczne. Fizyczne, jak podejrzewała, szybko ustąpi, natomiast co się tyczy psychicznego, to zanosiło się na naprawdę długie.
Obok niej szedł Alistair McKeon i nawet bez Nimitza czuła jego wstyd i ból silniejsze niż te, których sama doświadczała. Chciała go pocieszyć, ale ani nie mogła tego zrobić w żaden skuteczny sposób, ani on nie był teraz w stanie tego przyjąć. Znajdował się w stanie przypominającym stan ojca po śmierci dziecka, za którą się w dodatku obwiniał. To, że nie było tu absolutnie jego winy, chwilowo nie miało znaczenia.
Nie tylko on zresztą był ponury i nie tylko jego emocje czuła dzięki więzi z Nimitzem, tuż za nią bowiem szli: Andrew LaFollet, James Candless i Robert Whitman. Wszyscy mieli oblicza nie wyrażające absolutnie niczego i czuli się parszywie, ponieważ byli bezradni i uważali, że ją zawiedli. Byli gwardzistami graysońskimi i nie mogli dłużej chronić tej, której przysięgli strzec. Ich desperacka troska o nią była czymś, co ledwie mogła znieść.
Miała ochotę kazać im, żeby przestali, prosić, by skoro nie mogą jej chronić przed fizycznym zagrożeniem, przynajmniej oszczędzili jej psychicznego, i to na dodatek takiego, którego sami byli źródłem. Nie zrobiła tego, bo po pierwsze oni nie mogli takiego rozkazu wykonać, a po drugie ona nie miała prawa go wydać, nie ich winą bowiem było to, co czuli, a zwłaszcza to, że ona także to odczuwała. A czuli to, co czuli, dlatego że byli jej gwardzistami i to ich oddanie było powodem tych emocji. W żaden sposób nie mogła ich w tym układzie dobić, mówiąc im, że w ten sposób jeszcze pogarszają jej stan.