Greentree na ten widok zacisnął zęby, ale nie zwolnił kroku.
Doskonale rozumiał wiadomość przekazywaną całemu wszechświatowi przez milczącego gwardzistę. Obecność Mattingly’ego nie była po prostu dopełnieniem formalności, było to wypełnienie codziennego obowiązku, gdyż jego patronka nie odeszła, była jedynie nieobecna. Kiedy wróci, znajdzie go na stanowisku niezależnie od tego, jak długo by ta nieobecność trwała. Simon Mattingly będzie pełnił wartę wraz z innymi gwardzistami jak długo będzie trzeba, i robiąc to, w jakiś sposób pomoże jej wrócić.
Greentree zatrzymał się o dwa kroki od niego.
Mattingly zasalutował i spytał rzeczowo:
— Mogę w czymś pomóc, kapitanie?
— Tak. Chciałbym rozmawiać ze stewardem MacGuinessem.
— Moment, panie kapitanie.
Mattingly nacisnął przycisk umieszczonego w ścianie interkomu. Obaj czekali. Minęło kilkanaście sekund — znacznie więcej niż zazwyczaj — gdy w głośniku rozległ się głos, który Greentree ledwie zdołał rozpoznać:
— Tak? — zabrzmiało ciężko i głucho.
Mattingly spojrzał wymownie na kapitana, nim powiedział cicho:
— Kapitan Greentree chciałby z tobą rozmawiać, Mac. Zapadła chwila ciszy.
A potem drzwi się otworzyły.
Mattingly już nic nie powiedział, tylko ponownie zasalutował, gdy Greentree przekroczył próg. MacGuiness stał w otwartych drzwiach kuchni z podejrzanie zapuchniętymi oczyma, ale gość nie miał najmniejszego zamiaru tego komentować. MacGuiness wyglądał dokładnie odwrotnie niż Mattingly — miał opuszczone ramiona i po raz pierwszy, odkąd Greentree go znał, wyglądał na swój wiek. Stał, jakby ktoś wypuścił z niego całą energię, z bezwładnie opuszczonymi rękoma, jakby zapomniał, do czego służą, i pomarszczoną nagle twarzą, na której każda zmarszczka była wyrazem żalu i rozpaczy. Dotąd czepiał się kurczowo nadziei, że będą jednak jakieś dobre wieści, jakby samą nadzieją mógł je sprowadzić.
— Dzień dobry, kapitanie — powitał go, próbując się uśmiechnąć. — Podać coś do picia? Jestem… jestem pewien, że lady Harrington życzyłaby sobie…
Urwał i zacisnął pięści. A kapitana zalało irracjonalne poczucie winy — to wyraz jego twarzy zdławił MacGuinessowi słowa w ustach. Widać to było po tym, że twarz stewarda stężała, a on sam drgnął niczym uderzony. Greentree odetchnął głęboko i powiedział to, co musiał powiedzieć:
— Admirał Sorbanne oficjalnie uznała dziś HMS Prince Adriana za zaginiony — oznajmił zwięźle, próbując zaoszczędzić tamtemu wstępów i rozwlekłości, które jedynie bolałyby bardziej, ale MacGuiness i tak zbladł.
Greentree położył mu dłoń na ramieniu.
— Przykro mi — powiedział znacznie łagodniej. — Ale nie załamuj się, lady Harrington została tylko uznana za zaginioną w akcji, musimy poczekać na informacje od inspektorów Ligi czy władz Republiki, zanim będziemy wiedzieli coś więcej. Chciałem… chciałem, żebyś dowiedział się ode mnie, a nie z plotek.
— Dziękuję, sir — szepnął MacGuiness, zamrugał gwałtownie i rozejrzał się po pustej kabinie. — Nie wydaje się…
Urwał, zacisnął zęby i odwrócił głowę, kryjąc twarz przed spojrzeniem kapitana.
— Dziękuję, że mi pan powiedział, sir — oświadczył dziwnym, zduszonym głosem. — Jeśli mi pan wybaczy, mam… mam coś do zrobienia…
I szybko przeszedł do drzwi prowadzących do sypialni lady Harrington.
Greentree przez kilka sekund przyglądał się im, gdy już zamknęły się za MacGuinessem, nim westchnął ciężko, odwrócił się i podszedł do drzwi wejściowych. Wiedział, że Mattingly domyślił się z jego zachowania, jakie wieści przynosi, ale to nie zdejmowało zeń obowiązku porozmawiania także z gwardzistą. Jakkolwiek było, musiał przekazać wszystkim ludziom lady Harrington wiadomość, której nikt nie chciał usłyszeć.
James MacGuiness siedział na krześle w sypialni Honor Harrington ze wzrokiem wbitym w wysadzaną klejnotami pochwę Miecza Harrington wiszącego nad kryształową gablotką zawierającą Klucz Harrington i Gwiazdę Graysona.
Nie poruszał się i nie wydawał żadnego dźwięku, ale po jego policzkach toczyły się łzy.
Honor z westchnieniem uniosła głowę znad książki, którą przez ostatnią godzinę udawała, że czyta, i potarła oczy. Jeszcze przez chwilę siedziała, potem odłożyła książkę, zdjęła nogi z wąskiego posłania i wstała. Parę kroków doprowadziło ją na środek kabiny, którą dzieliła z Marcią McGinley, Geraldine Metcalf i Sarah DuChene. Przystanęła na moment, odetchnęła głęboko i zaczęła ćwiczyć.
McGinley uniosła głowę znad szachownicy i obserwowała ją bez słowa, po czym spojrzała na DuChene i uniosła pytająco brwi. Sarah przytaknęła gestem i obie dołączyły do Honor, która odsunęła się nieco w bok, by zrobić im trochę więcej miejsca. We trójkę zaczęły krążyć wokół siebie niczym w dziwnym tańcu, a Metcalf obserwowała je, nie ruszając się z posłania. Na to, by wszystkie cztery ćwiczyły kata nie było miejsca, toteż jedna zawsze musiała czekać na swoją kolej.
Nimitz natomiast nie musiał czekać na nic, a marnująca się całkiem dobra para wolnych i pozostających w bezruchu kolan była zbyt dużym wyzwaniem. Dlatego błyskawicznie przeskoczył z nóg posłania Honor na posłanie Metcalf, domaszerował do niej i rozwalił się jak długi na jej kolanach, równocześnie wykręcając się brzuchem do góry. Było to tak nachalne domaganie się pieszczot, że Geraldine zachichotała.
Honor obserwująca towarzyszki spod oka żałowała, że w kabinie nie ma więcej wolnego miejsca, bo to, które było, prawdę mówiąc, nie starczało jej na porządne ćwiczenie. A w dodatku musiała cały czas uważać na pozostałe kobiety, żeby którejś nie wyrządzić krzywdy. Mimo niewygód spowodowanych tłokiem w sumie była zadowolona z towarzystwa — przynajmniej w części zapobiegało destrukcyjnemu wpływowi poczucia bezradności, które stopniowo, ale stale ją przytłaczało. Żadna z nich zresztą nie chciała być tutaj, ale dzięki brakowi miejsca nie została odizolowana tylko z Nimitzem w małej kabinie, jak wymagała tego uprzejmość i co niechybnie stałoby się na większym okręcie.
Pomimo różnicy stopni McGinley, Metcalf i DuChene były najbliższymi jej rangą jeńcami płci żeńskiej, a ponieważ fizyczną niemożliwością było zapewnienie komukolwiek z wziętych do niewoli prywatnej kabiny, kapitan Bogdanovich (przepraszając zresztą w imieniu kontradmirała Tourville’a) umieścił je wszystkie razem. Count Tilly był krążownikiem liniowym, więc rzeczywiście nie było na nim wiele wolnego miejsca, a kabina, którą zajmowały, zaprojektowana dla sześciu młodszych oficerów, była i tak znacznie przyjemniejsza od celi w okrętowym areszcie.
Z początku Metcalf i DuChene źle się czuły (łagodnie rzecz ujmując) z powodu znalezienia się razem z Honor i Nimitzem. Zdawały się uważać, że z ich winy została pozbawiona prywatności, na którą według nich zasługiwała, a różnica stopni tylko to podkreślała. Honor robiła co mogła, żeby wybić im to przekonanie z głów, ale bez pomocy McGinley zapewne by się jej nie udało. Ani Geraldine, ani Sarah nie służyły z nią dotąd i jeśli nie liczyć przelotnych w sumie kontaktów, gdy odwiedzała Prince Adriana, wszystkie trzy były dla siebie obcymi osobami i gdyby były tylko we trzy, najprawdopodobniej nadal obwiniałyby same siebie o różne rzeczy. Marcia McGinley natomiast stanowiła swoisty łącznik — z jednej strony miała ten sam stopień co one, z drugiej była oficerem operacyjnym Honor, a więc drugim co do ważności członkiem jej sztabu, i zdążyła całkiem dobrze poznać lady Harrington. Stopniowo rozciągnęła tę znajomość na Metcalf i DuChene. Nadal co prawda czuły się nieco nieswojo, ale na to już nic nie można było poradzić, natomiast po paru pierwszych dniach przestały się winić za to, na co nie miały żadnego wpływu.