Robards urwał, odchrząknął i dodał ciszej:
— To wszystko, co wiemy, milordzie. Kiedy kurier odlatywał z Clairmont, HMS Prince Adrian miał pięćdziesiąt godzin opóźnienia i admirał Sorbanne uznała go oficjalnie za zaginiony.
— Rozumiem… — White Haven wbił spojrzenie w blat biurka i odetchnął głęboko. — Dziękuję, Nathan. Zostaw wiadomość od damy Madeleine, przeczytam ją później.
— Dobrze, milordzie.
Robards położył elektrokartę na biurku, odwrócił się i wyszedł.
Gdy zamknęły się za nim drzwi, kabinę ponownie wypełniła cisza, a White Haven przez naprawdę długą chwilę siedział bez ruchu, wsłuchując się w regularne tykanie zegara…
Sam nie wiedział, ile okrętów zostało uznanych za zaginione przez lata jego służby, by w końcu się odnaleźć. Na pewno było ich wiele, więcej niż pozostało zaginionych czy zniszczonych, jak się potem okazywało. W tej jednak chwili nie mógł sobie przypomnieć żadnego z nich… i miał na dodatek przekonanie, że Prince Adrian nie będzie do nich należał i nie powróci.
Po szoku przyszło zdziwienie — wstał i zaczął spacerować po kabinie, zastanawiając się, jaki mógł być przebieg wydarzeń. Honor była zbyt dobra, by dać się pokonać jednemu ścigającemu ją okrętowi Ludowej Marynarki… McKeon zresztą też, więc odpowiedź była tylko jedna, a raczej jedna z rozszerzeniem…
Zasobniki holowane, o których go ostrzegała… tyle że zasobniki nie mogły zostać użyte przez ścigający ich okręt, bo Honor znała jego położenie i była zbyt ostrożna. Zasobniki spowalniały holujący je okręt, a tego nigdy by nie przeoczyła. I wpadłaby na najlogiczniejszy powód, dla którego tamten osiąga mniejsze przyspieszenie, niż powinien. A gdyby się tego domyśliła, znalazłaby też sposób na wymanewrowanie go tak, by uniknąć lub poważnie osłabić pierwszą najgorszą salwę… A więc zasobniki musiał mieć drugi okręt czekający bez użycia napędu gdzieś w pobliżu kursu Prince Adriana. I na pewno ekranowany elektronicznie.
Była to jedyna rzecz, przed którą nie sposób się ustrzec, gdyż takiego okrętu nie da się wykryć. O tym, jakie są szanse zaistnienia takiej sytuacji, nie było sensu myśleć — mogły być astronomicznie wręcz małe, ale były. Teraz właśnie taka sytuacja się zdarzyła. Nie można uniknąć zagrożenia, o którym się nie wie lub dowiaduje za późno… i w ten sposób człowiek staje się celem… On sam wielokrotnie ostrzeliwał przeciwnika z zaskoczenia i wiedział, jak wygląda taka lawina rakiet. Bez trudu mógł sobie wyobrazić, co się działo na pokładzie Prince Adriana, gdy zaczęły detonować te, które przedarły się przez obronę antyrakietową…
Odwrócił się ku ścianie, na której wisiał naturalnej wielkości portret patrona okrętu — Benjamina Wielkiego. „Uznany za zaginiony” — oficjalna formułka tłukła mu się po mózgu… zacisnął pięści, zastanawiając się, czy Honor żyje czy nie… nawet jeśli żyła, była jeńcem…
Przypomniał sobie rozmowę z admirałem Matthewsem oraz wątpliwości dotyczące siebie i swoich uczuć. Nigdy nie znalazł na nie odpowiedzi — wpierw odsunął je na bok, nie chcąc ich szukać, a teraz… cóż, teraz najprawdopodobniej nigdy nie pozna odpowiedzi. Wpatrując się w orzechowe oczy postaci na portrecie, wiedział także, że zawsze będzie czuł się winny tego, co się stało. Bo Honor nie wpadłaby w zasadzkę, nie eskortując konwoju, a eskortowała go dlatego, że wcześniej zgłosiła się do służby, co nie nastąpiłoby, gdyby owej nocy w bibliotece nie zdradził, co czuje. I dlatego, choć nikt inny o tym nie wiedział i się nie dowie, to właśnie on był winien temu, co się zdarzyło.
Nie wiedział, jak długo stał wpatrzony w oblicze od dawna nieżyjącego władcy wiszące nad biurkiem. Władcy, którego imię nosił okręt będący jego jednostką flagową. W końcu odetchnął głęboko i otrząsnął się.
Nie było powodu zakładać, że Honor nie przeżyła. Wielokrotnie udowodniła, że posiada nieprzeciętną wolę przetrwania, a z prawie każdego zniszczonego okrętu ktoś się ratował. Najczęściej zresztą była to większość załogi. Dopóki więc (o ile kiedykolwiek to nastąpi) jej śmierć nie zostanie oficjalnie potwierdzona, dla niego będzie żyła.
Odwrócił się od portretu i wrócił za biurko. Sięgnął po elektrokartę zostawioną przez Robardsa, ale cofnął rękę. Mogła poczekać, aż skończy przeglądać dzisiejszy stos papierów. Nigdy nie sądził, że pewnego dnia czytanie dokumentów związanych z tworzeniem nowej floty i uruchomieniem jej dowództwa wyda mu się miłym zajęciem.
Teraz zabrał się do tego z energią kogoś, kto gotów jest na wszystko, byle uciec choć na chwilę przed dręczącymi go demonami.
Thomas Theisman powiesił kurtkę mundurową byle jak na oparciu krzesła, zdjął buty i oparł stopy o miedziany stolik do kawy. Rozpięta pod szyją bluza i szklanka bursztynowego płynu, w którym pływał lód, dopełniały obrazu. Ponieważ nawet admirałów Ludowej Marynarki nie stać było obecnie na oryginalną ziemską whisky, musiał zadowolić się lokalną podróbką. Nie pijał na tyle często, by mieć jakiś podręczny zapas, ale kwatermistrz stanął na wysokości zadania i załatwił jakąś imitację rozlewaną na miejscu. O jej jakości świadczył najlepiej fakt, że pierwsza szklanka pozbawiła go smaku, skutecznie znieczulając kubeczki smakowe. A to, co wypił potem, miotało się po żołądku, najwyraźniej nie mogąc tam znaleźć stosownego miejsca. Natomiast jako ogłupiacz i psychiczne znieczulenie trunek spisywał się nie najgorzej, a to było najważniejsze. Theisman upił kolejny łyk i następny raz sklął na czym świat stoi pechowy zbieg przypadków.
Cordelia Ransom przebywała już w systemie Barnett od dziesięciu dni, nim zjawił się kurier z meldunkiem od Tourville’a i Theisman miał już przebłyski nadziei. Jej ekipy łaziły wszędzie, wtykały nos i obiektyw, gdzie się tylko dało, i pałętały się wszystkim pod nogami, wprowadzając niewyobrażalne wręcz zamieszanie. Zaczynali denerwować swoją tępotą i nachalnością nawet zwykły personel, o oficerach już nie wspominając. A kontrwywiad po dwóch pierwszych dniach działał w zasadzie tylko dla spokoju sumienia — wszyscy zajmujący się tym zorientowali się bowiem, że o zachowaniu jakichkolwiek zasad bezpieczeństwa czy przeprowadzeniu solidnej cenzury nagrań nawet nie ma co marzyć. „Goście” byli gorsi niż zagraniczni dziennikarze.
Theisman zaczął żałować, że nie są to czasy poprzedzające wynalezienie żagli Warshawskiej. Wtedy życie musiało być znacznie przyjemniejsze, bo teraz kurier mógł potrzebować i miesięcy na przelot, ale niestety zawsze w końcu docierał do celu. Co oznaczało, że nie dało się spokojnie pożyć w izolacji od najrozmaitszej maści pismaków, reporterów i dziennikarzy. Największe agencje, takie jak United Faxes Intergalactic, Reuters of Beowulf czy Interstellar News Service, mające siedziby na terenie Ligi Solarnej już były namolne i wścibskie. Im jednak można było zakazać wstępu, a w razie konieczności złapać jednego z drugim dziennikarzynę i wyrzucić na zbity pysk, konfiskując nagranie. I to mimo tej ich całej „wolności prasy” i innych dupereli. Bezczelna hołota wyobrażała sobie, że skoro ma legitymację prasową, zalicza się do grona bogów, i przebudzenia bywały dla niektórych szokiem. Ze dwa tygodnie temu pilnujący bazy Marines złapali dwóch takich cwaniaków ukrytych w ładowni promu. Jeden był z UFI, drugi z INS, a obaj umyślili sobie dostać się na pokład superdreadnoughta, na który prom miał dostarczyć zapasy, żeby przeprowadzić wywiady z członkami załogi.