Szanował Harrington. Co więcej — zawdzięczał jej życie własne i swojej załogi, gdyż pozwoliła mu się poddać, mając wszelkie powody, by po prostu rozstrzelać jego okręt. Zresztą zawsze postępowała podobnie z jeńcami. Warnera Casleta odesłała do Ludowej Republiki, ponieważ uważała, że ma wobec niego dług wdzięczności. Kapitan Stephen Holtz i czterdziestu sześciu ocalałych członków załogi Achmeda żyło tylko dlatego, że wysłała pinasę, by zdjąć ich z wraku w sytuacji, gdy nie wiedziała, czy system podtrzymywania życia jej ciężko uszkodzonego okrętu wystarczy dla tych, którzy przeżyli z jej załogi. I odesłała ich wraz z Casletem.
Ludowa Marynarka miała wobec niej dług honorowy, a Thomas Theisman osobisty, co tylko wzmacniało jego przekonanie, że Honor Harrington jest osobą, którą Ludowa Republika musi traktować z szacunkiem, jeżeli chce, by jej jeńcy byli poprawnie traktowani. A sama…
Od strony drzwi rozległ się sygnał oznaczający, że ktoś chce wejść. Zirytowany odstawił szklankę i nacisnął klawisz interkomu w poręczy fotela.
— Tak? — warknął.
— Chciałabym z panem porozmawiać, towarzyszu admirale — rozległ się kobiecy głos i Theisman siadł prosto, rozpoznając, że należy do Ransom.
Czas zdawał się zatrzymać, zmieniając sekundę w wieczność i dając mu dość czasu, by pojął, jakim szczytem głupoty było sięgnięcie po alkohol w czasie, gdy Ransom przebywała w tym samym systemie planetarnym.
Zaraz potem wieczność się skończyła i instynkt samozachowawczy zaczął działać. Głupota głupotą, ale samooskarżenia nie uratują go przed konsekwencjami. Uratować go mogło tylko działanie, więc wziął się w garść i wstał.
— Moment, towarzyszko sekretarz! — oznajmił głośno, wkładając buty i zapinając bluzę mundurową.
A zaraz potem sięgnął po inhalator.
Nie cierpiał tego wynalazku, choć przyznawał, że jest skuteczny. Na szczęście rzadko go potrzebował, ale przekonał się na trzecim roku akademii, że przy piciu dobrze jest mieć go pod ręką. Od owego wieczoru sądził, że nic gorszego nie może go po pijanemu spotkać. Teraz zmienił zdanie. Uniósł inhalator do nosa, nacisnął guzik i wciągnął głęboko powietrze.
Nagły atak kaszlu zgiął go we dwoje — wiedział, że nastąpi, ale jego organizm był nań zupełnie nieprzygotowany. Na dodatek głowa zdawała się puchnąć i przez moment był pewien, że umiera. Potem pozostało jedynie pragnienie, by się gdzieś położyć i spokojnie umrzeć. Natomiast umysł wyklarował mu się prawie całkowicie, a pokój przestał się kręcić. Za to żołądek zaczął, ale to był znacznie mniejszy problem.
Wsunął inhalator do kieszeni spodni i złapał kurtkę mundurową. Już miał ją włożyć, gdy zmienił zdanie. W końcu był w swojej prywatnej kabinie, a suka nie uprzedziła o wizycie, więc nie musiał być w pełnym mundurze. Gdyby był, podkreśliłby jedynie to, jak bardzo się jej boi.
Odwiesił kurtkę na wieszak, wziął głęboki oddech i nacisnął klawisz otwierający drzwi.
Cordelia Ransom stanęła w progu i natychmiast go przekroczyła, a w ślad za nią zrobiło to dwóch ochroniarzy. Dopiero po bliższym przyjrzeniu się im Theisman stwierdził, że jest to inna para niż ci, którzy zazwyczaj jej towarzyszyli. Najwidoczniej występowali niczym papużki nierozłączki w niewymiennych duetach.
— Dobry wieczór, towarzyszko sekretarz — powitał ją. — Nie spodziewałem się pani.
— Zdaję sobie z tego sprawę — odparła, przekrzywiając głowę i obrzucając błyskawicznym spojrzeniem wiszącą kurtkę, stojącą na stoliku butelkę i niedopitą szklankę z resztkami lodu. — Przepraszam, że przeszkadzam bez uprzedzenia, ale chciałam przedyskutować parę spraw. Na osobności.
— Naprawdę? — spytał uprzejmie.
Po inhalacji łupało mu pod czaszką, lecz ból pomagał logicznie myśleć. Spojrzał znacząco na ochroniarzy. Mógł sobie zaoszczędzić wysiłku — Ransom nie zrozumiała subtelnej aluzji. A przynajmniej tak się zachowywała. Ochronę, traktowała jak umeblowanie ruchome, a więc uważała, że są sami. Do Theismana w tym momencie coś dotarło — być może był to skutek starcia zawartości inhalatora z oparami alkoholowymi tłukącymi mu się jeszcze po organizmie. Zrozumiał coś, co było tak oczywiste, że aż trudne do zauważenia: obecność ochrony nie miała nic wspólnego z tym, że Ransom czuła się w najmniejszym choćby stopniu zagrożona przez kogokolwiek. Byli obecni po prostu dlatego, że ona była na tyle ważna, że miała do nich prawo — byli widomym dowodem jej pozycji i władzy. Trofeum, z którym pod żadnym pozorem nie zamierzała się rozstać.
— Naprawdę — powiedziała poważnie, całkowicie nieświadoma tego, co go właśnie olśniło.
Theisman zaprosił ją szerokim gestem, by wybrała sobie fotel, i spytał:
— Nalać pani drinka?
— Dziękuję, ale proszę się nie krępować.
— Chwilowo przeszła mi ochota — poinformował ją Theisman i poczekał, aż Ransom usiądzie, nim opadł na swój fotel. — W czym mogę pomóc, towarzyszko sekretarz?
— Chciałam z panem przedyskutować postępowanie towarzysza kontradmirała Tourville’a — oznajmiła.
Theisman poczuł, jak coś lodowatego maszeruje mu po kręgosłupie.
— A o co konkretnie pani chodzi, towarzyszko sekretarz? — spytał tonem pozbawionym jakiegokolwiek wyrazu, co przyszło mu ze sporym trudem.
— Nie podoba mi się jego próba umieszczenia jeńców pod wojskową kuratelą.
— Obawiam się, że nie bardzo nadążam za panią. Jeńcy, o których mowa, znajdują się od samego początku pod wojskową kuratelą. Zameldował o ich wzięciu i o zamiarze dostarczenia prosto do obozu jenieckiego w systemie Tarragon.
— Niech pan ze mną nie igra, towarzyszu admirale — ostrzegła lodowato. — Lojalność wobec podwładnych to podziwu godna zaleta, ale doskonale pan wie, o co mi chodzi. Ta Harrington nie jest zwykłym jeńcem wojennym, z czego obaj zdajecie sobie sprawę. Jej złapanie ma duże znaczenie polityczne, a więc to, co się z nią stanie, to decyzja polityczna, nie militarna i nie wojsku o tym decydować!
— Towarzyszko sekretarz, zgodnie z konwencją denebską…
— Mam gdzieś konwencję denebską! — wrzasnęła Ransom. — Konwencja denebską została podpisana przez Legislatorów, nie przez reprezentantów ludu, a lud nie jest związany żadnymi archaicznymi pozostałościami plutokratycznej przeszłości. A już na pewno nie wtedy, gdy toczy walkę o przeżycie z innymi plutokratycznymi imperialistami! To jest wojna ideologiczna i nie ma w niej miejsca na kompromis! Dlaczego, do cholery, wojskowi nie mogą tego zrozumieć?! To nie jest kolejna wojenka kliki wojowników w typie „honorowego przeciwnika”! To jest walka klasowa, rewolucyjne zmagania, których jedynym możliwym do przyjęcia zakończeniem jest nie pokonanie, ale unicestwienie naszych wrogów, bo jeśli nie zrobimy tego teraz, to oni przy następnej okazji zrobią to z nami! Zdławią rewolucję i ponownie zniewolą lud, wykorzystując go tak jak dotąd. Jedyną naprawdę ważną sprawą jest zwycięstwo, a jedynie ci, którzy mają polityczną wizję i odwagę, by to przyznać, mają szansę je osiągnąć i przetrwać. Komitet Bezpieczeństwa Publicznego ma taką wizję i nie będziemy odrzucać narzędzia, które może pomóc nam je urzeczywistnić, z powodu jakiegoś nic nie wartego świstka, którego na dodatek nigdy nie podpisaliśmy!
Theisman siedział, słuchał i zastanawiał się, czy naprawdę wytrzeźwiał. To, co słyszał i widział, było rodem z pijackiego koszmaru — Ransom wyglądała i mówiła z autentycznym zapałem, jakby wierzyła we własne słowa, co było absurdalne. To, co właśnie wygłosiła, było całkowicie zgodne z oficjalną wersją propagandową i równocześnie stekiem bzdur i nonsensów. O czym najlepiej powinna wiedzieć osoba odpowiedzialna za przygotowanie i przedstawienie takiego bełkotu motłochowi. Przecież sama w to nie wierzyła!?