Theisman ponownie jedynie skinął głową, woląc się nie odzywać. Żołądek zaczynał wygrywać i w jego głosie na pewno dałoby się usłyszeć napięcie i wysiłek, którymi powstrzymywał się przed wymiotowaniem. A te Ransom mogła zupełnie opacznie zinterpretować. Wyglądało jednak na to, że wysiłek się opłacił… chyba że Ransom jeszcze coś wymyśli, do czego bezwzględnie była zdolna.
— W każdym razie — dodała, wstając — teraz z pewnością nie jest właściwy czas, by oficjalnie odrzucić konwencję denebską.
Theisman poczuł ulgę tak dużą, że ledwie zdołał wstać — kolana miał dziwnie miękkie i mało pomocne w wykonywaniu jakichkolwiek ruchów.
Ransom jednakże jeszcze nie skończyła:
— Co zaś się tyczy wypadków, w których zdecydujemy się ją naruszyć, to ma pan całkowitą rację, towarzyszu admirale: musimy być ostrożni i starannie wybierać oficjalne wytłumaczenie.
Dobrze się stało dla Theismana, że gdy to powiedziała, była odwrócona do niego plecami, gdyż nie zdołał w pełni zapanować nad mięśniami twarzy i przez moment gościł na niej wyraz tak czystej nienawiści, że nie można go było z niczym pomylić.
— Tak — powiedziała już bardziej do siebie, gdy odprowadzał ją do drzwi — to będzie wymagało przemyślenia… może powinniśmy scentralizować całą biurokrację związaną z jeńcami. Moglibyśmy przyjąć zasadę, że listy wszystkich jeńców są dostępne dla inspektorów Ligi wyłącznie w siedzibach przedstawicielstw, powiedzmy… departamentu do spraw jeńców wojennych. Ładnie brzmi, prawda? Można by też ograniczyć ich kontakty i swobodę poruszania się tylko do planet, na których znajdowałyby się takie przedstawicielstwa. Oficjalnymi powodami byłyby względy bezpieczeństwa i usprawnienie oraz zorganizowanie systemu w celu zapewnienia jeńcom właściwej opieki. I to nawet byłaby prawda… no, może nie cała, ale nie bądźmy drobiazgowi. A w ten sposób nawet nie musimy przyznawać, że wzięliśmy do niewoli kogoś, kogo nie chcielibyśmy w niej oficjalnie trzymać. Naprawdę szkoda, że wcześniej na to nie wpadłam: znacznie uprościłoby to obecny problem.
Ransom zatrzymała się przy drzwiach z rozmarzonym, lodowatym uśmiechem i podała na pożegnanie dłoń Theismanowi. Ten z trudem, ale panował już nad mimiką twarzy.
— Naprawdę dziękuję za pomoc, towarzyszu admirale! — oznajmiła z entuzjazmem Ransom. — Pomógł pan w znaczącym stopniu całemu wysiłkowi wojennemu. Jeżeli będzie pan miał jakieś inne cenne pomysły, proszę się nimi ze mną podzielić!
Uścisnęła mu dłoń, błysnęła w uśmiechu zębami i wyszła.
W ślad za nią podążyli ochroniarze, a on czekał uprzejmie, aż się za nimi drzwi zamknęły.
Ledwie zdążył do łazienki, gdy jego żołądek wreszcie postawił na swoim i pozbył się swej zawartości.
ROZDZIAŁ XXI
Strażnicy na pokładzie promu nie nosili zielono-szarych uniformów Ludowej Marynarki ani brązowo-szarych mundurów Marines. Ubrani byli w czarne kurtki mundurowe i czerwone spodnie wojsk Urzędu Bezpieczeństwa. I było ich więcej — dokładnie tylu ilu jeńców. Uzbrojeni byli w automatyczne strzelby i wyglądali na takich, co lubią ich używać.
Honor siedziała sztywna i nieruchoma, trzymając na kolanach równie sztywnego i nieruchomego Nimitza. Na twarzy miała maskę sztucznego spokoju, a na sobie czuła twarde, wrogie spojrzenia. Jej twarz stała się kamienna w chwili, w której zobaczyła uzbrojonych ubeków zamiast Marines, których się spodziewała. Z uwagi na liczbę strażników w przedziale desantowym zmieścili się tylko członkowie jej sztabu i starsi oficerowie Prince Adriana. Cała reszta leciała drugim promem. Zastanawiała się, czy się, jeszcze spotkają…
Miała nadzieję że nie, bo wtedy mogłyby ich dotknąć nieprzyjemności, które dla niej przygotowano, a o tym, że czekają coś złego, teraz już wiedziała na pewno. Emocje strażników świadczyły o tym dobitnie i zgodnie i to one właśnie były powodem spięcia Nimitza. Honor dodatkowo dobijała niepewność pozostałych jeńców, którzy nadal żywili cień nadziei, nie znając uczuć bandziorów z UB.
A były to męty najgorszego rodzaju, o czym teraz się przekonywała, choć jeszcze nie dosłownie, na własnej skórze. Agencje wywiadowcze Królestwa Manticore uważnie zajmowały się Urzędem Bezpieczeństwa i jego rolą w utrzymaniu przy władzy Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego.
Honor miała okazję zapoznać się z analizami wywiadu floty, ale te w większości poświęcone były wpływowi UB na działania i skuteczność Ludowej Marynarki, a nie zasadom działania czy doborowi personelu. Mniej uwagi poświęcono także oddziaływaniu na społeczeństwo. Jednak podano w nich, że Urząd Bezpieczeństwa rekrutował funkcjonariuszy nie tylko ze środowisk najbardziej niezadowolonych ze starego systemu, ale także spośród kryminalistów oraz z szeregów starej bezpieki i Policji Higieny Psychicznej. Ci ostatni jako zawodowcy najczęściej szkolili nowe kadry, a ponieważ było im obojętne, dla jakiego systemu pracują, robili to dobrze. Ich uczniowie zaś przyswajali sobie wiedzę z entuzjazmem, gdyż pasowała do ich natur. Niektórzy okazali się tak entuzjastyczni, że przerośli nauczycieli.
Jednym z powodów upadku Legislatorów była niekonsekwencja w represjonowaniu — w jednym tygodniu mogli nakazać aresztowanie kilkudziesięciu znanych wywrotowców, w następnym zaś ogłosić generalną amnestię, by zyskać przychylność Dolistów. Tego błędu Komitet nigdy nie popełnił. Ransom ujęła to w którymś wystąpieniu w ten sposób (a Honor przypadkiem zapamiętała): „Ekstermizm w obronie ludu jest podstawowym obowiązkiem państwa”. UB robiło co mogło, by wcielić w życie to motto. I to codziennie. I podawano to do publicznej wiadomości — używanie terroru stanowiło regułę wobec wrogów ludu. Skoro nimi byli, zasłużyli na wszystko, co ich spotkało.
Ponieważ informacje te nie miały znaczenia dla operacji wojskowych, Honor przeczytała, ale nie analizowała składu osobowego i charakterystyk szeregowych funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Gdyby to zrobiła, wiedziałaby, kogo się spodziewać i szok byłby mniejszy. Tak rozumiała to dopiero, gdy się z nimi zetknęła i niejako niespodziewanie była zmuszona zapoznać się z ich emocjami. A to dla każdego normalnego człowieka byłoby trudne, dla nieuprzedzonego zaś — jeszcze gorsze.
Obecnych można było bowiem podzielić na dwie kategorie i sama nie wiedziała, która jest gorsza. Pierwszą stanowili psychopaci o skłonnościach sadystycznych cieszący się na myśl o nowych ofiarach i nie mogący się wręcz doczekać, kiedy dostaną je w swoje ręce. Sprawiało im przyjemność zarówno samo zadawanie bólu, jak i maltretowanie psychiczne, udowadnianie swojej władzy i łamanie więźniów, tak by ze strachu wykonali każde ich polecenie. Od ich uczuć robiło jej się niedobrze. Drudzy nie mieli żadnych emocji — patrząc na nią czy na innych jeńców, nie czuli absolutnie nic. Dla nich byli przedmiotami, z którymi należy zrobić to czy tamto, by osiągnąć nakazany przez przełożonych cel. Człowiek podchodzi w ten sposób zazwyczaj do robactwa, choć przeważnie czuje jeszcze obrzydzenie. Oni nie czuli nic i była pewna, że gdyby dostali rozkaz zabicia ich wszystkich, zrobiliby to i nadal nic nie czuli. Dla Nimitza i dla niej byli tym samym — niczym emocjonalne czarne dziury — nie wyczuwała ich emocji, tylko zbliżanie się obszaru, w którym nie było żadnych uczuć.
Jedni i drudzy nie zasługiwali na miano ludzi — takich jak oni należało eliminować, i to im wcześniej, tym lepiej. Na próby leczenia było już bowiem o wiele za późno. O ile kiedykolwiek istniałyby szansę na sukces przy tak ciężkich przypadkach. Sądząc zaś z emocji sadystów i z ich radosnego wyczekiwania, wiedzieli, co ją spotka, kiedy znajdzie się w bazie DuQuesne, i na pewno nie miało to nic wspólnego z zasadami konwencji denebskiej.