Выбрать главу

Prom drgnął lekko, wchodząc w atmosferę, i Honor zamknęła oczy. Nie traciła już energii na podtrzymywanie złudnych nadziei, że może nie będzie aż tak źle. Nie miało to bowiem sensu.

Już nie.

* * *

Thomas Theisman spojrzał kątem oka na kontradmirała Tourville’a. Ransom wezwała jego, Honekera, Bogdanovicha i Foraker przed swoje oblicze, nim jeszcze poleciła sprowadzić z okrętu jeńców. Theisman nie brał udziału w tym trwającym bitą godzinę spotkaniu i nie żałował tego. Tourville opuścił je blady z wściekłości, Honeker równie blady, tyle że ze strachu, by nie rzec przerażenia. Bogdanovich i Foraker mieli twarze podobnego koloru — szef sztabu był przestraszony, choć ukrywał to znacznie lepiej od towarzysza komisarza, Foraker zaś była bardziej wściekła od Tourville’a. Theisman stwierdził, że wygląda na gotową własnoręcznie zabijać, i był pewien, że się nie myli. Shannon Foraker bowiem panowała nad sobą naprawdę dobrze, domyślić się jej uczuć mógł tylko ktoś, kto ją dobrze poznał. Całkowity brak wyrazu na jej zwykle żywej twarzy i ogień lodowato płonący w niebieskich oczach mówiły same za siebie.

A teraz wszyscy czekali na rozpoczęcie makabrycznego cyrku, w którym mieli odgrywać role bezsilnych świadków. Gdy prom wylądował Theisman był zadowolony tylko z jednego — że nie ma tu Casleta. Bo Warnera Casleta jeszcze bardziej niż jego trafiła świadomość, że coś naprawdę złego spotka Harrington. Trafiła go do tego stopnia, że wpadł do jego gabinetu i powiedział, co myśli, w obecności Dennisa LePica, i to w sposób, którego nie mógł zignorować żaden komisarz… a LePic zignorował. Theisman robił co mógł, żeby Caslet uniknął aresztowania, a ponieważ oczywiste było, że jako świadek tego, co zaplanowała sobie Ransom, nie pozostałby bierny, wysłał go na inspekcję systemu platform i boi wczesnego ostrzegania rozmieszczonych na obrzeżach systemu Barnett. Istniała realna szansa, że nim wróci, zdąży oprzytomnieć i będzie się zachowywał rozsądnie. Biorąc pod uwagę to, jak rozwijała się sytuacja, samo utrzymanie go poza zasięgiem UB było dużym sukcesem.

Zewnętrzne drzwi śluzy otworzyły się i Theisman zauważył, że UB już przejęło kontrolę nad jeńcami, sądząc po uniformach strażników wysiadających z pojazdu. Dopiero w tym momencie zwrócił uwagę na oznaczenia promu — należał do krążownika liniowego Tepes, nie zaś do okrętu Tourville’a Count Tilly. Strażników było wielu i wszyscy uzbrojeni. To ostatnie nie było zresztą niczym nowym czy zaskakującym — ubecy zawsze chodzili uzbrojeni i zawsze co najmniej parami. Co mówiło samo za siebie tak o ich poziomie paranoi, jak i o tym, jak traktowali ich ludzie, czyli ci, których w teorii UB chroniło. Ciekawe tylko przed kim… Theisman zmusił się do zachowania obojętnego wyrazu twarzy. W obecności Ransom bezpieczniej było cały czas panować nad własną mimiką, a liczba bandziorów w czarnoczerwonych mundurach dobitnie o tym przypominała.

Spojrzał na oddalony fragment pokładu hangarowego, gdzie stała Ransom pogrążona w rozmowie z towarzyszem kapitanem Vladovichem dowodzącym Tepesem. Jego widok działał Theismanowi na nerwy bardziej niż cokolwiek innego, bowiem Vladovich nie miał prawa dowodzić czymkolwiek, a o randze kapitana powinien nadal jedynie marzyć. Theisman doskonale o tym wiedział, gdyż wchodził w skład ostatniej przed wojną komisji opiniującej awanse. Komisja odrzuciła jednogłośnie wniosek o awansowanie Vladovicha na stopień komandora porucznika… siedemnasty raz. Vladovich przez ponad dwadzieścia standardowych lat był porucznikiem i to powinien być kres jego kariery, nawet w ówczesnej Ludowej Marynarce, w której awans powyżej kapitana zależał od koneksji rodzinnych i układów. Tyle lat bez awansu przy tak niskiej randze powinno uzmysłowić zainteresowanemu, że wyżej nie pójdzie, bo coś z nim jest nie tak. A w tym przypadku było, i to poważnie. Gdyby nie doświadczenie i ambicja Vladovicha, należałoby się go w ogóle pozbyć z Ludowej Marynarki. Promocję uniemożliwiała mu jedna cecha — był wyjątkowo wrednym typem sadysty wyżywającym się na wszystkich niższych stopniem, ale tak cwanie, by nie łamać przy tym przepisów. To było coś, co Legislatorzy z trudem tolerowali u kogoś wywodzącego się spośród nich. Theisman nie mając najlepszego zdania o zasadach awansów obowiązujących w Ludowej Marynarce był w tym wypadku naprawdę wdzięczny za ich istnienie.

Oczywiście Vladovich miał w tej kwestii zupełnie odmienne zdanie, jako że prawdziwy powód po prostu nie mógł doń dotrzeć. Był przekonany, że nie awansuje wyłącznie dlatego, że nie jest z legislatorskiego rodu. A w miarę upływu czasu wmówił sobie, że jest obiektem wendety i spisku, gdyż jest tak dobry, że gdyby awansował, zakasowałby wszystkich równych stopniem. Uwierzył w to tak święcie, że stał się patetyczny. Pod rządami starego systemu, bo w nowym był idealnym kandydatem do służby we flocie UB.

I zgłosił się tam jako jeden z pierwszych. Wiedzę miał sporą, doświadczenie jeszcze większe, a zapał do tropienia i niszczenia wrogów ludu wręcz legendarny. Tak więc szybko awansował. I nie uczył się niczego, bo przecież nie musiał. O odpowiedzialności dowódcy okrętu też nic nie wiedział i z plotek, które do Theismana dotarły, wynikało, że był niepopularny nie tylko wśród podkomendnych. Podobno traktował Tepesa jak swoją własność, a załogę (poza ulubieńcami, ma się rozumieć) jak niewolników. Znając jego poprzednie wyczyny, Theisman był pewien, że starannie to ukrywał, a jeśli coś wyszło na jaw, miał przygotowane stosowne wyjaśnienia i gębę pełną sloganów. Theisman życzył mu naprawdę szczerze, by miał okazję spotkać się z jakimkolwiek okrętem Sojuszu, nawet mniejszym, czyli z ciężkim krążownikiem. Wtedy błyskawicznie przekonałby się, jakie efekty daje skłócanie członków załogi między sobą i wygrywanie jednych przeciwko drugim, a to były, jak słyszał, jego ulubione metody. Vladovich oczywiście nie miał pojęcia o tym, jaki to ma wpływ na gotowość bojową załogi, podobnie jak najpewniej nawet mu przez myśl nie przeszło, że mógłby kiedykolwiek zostać zmuszony do walki z normalnym, uzbrojonym i wyszkolonym przeciwnikiem.

Na szofera osobistej taksówki Ransom nadawał się natomiast doskonale. Ot, choćby teraz — wyglądał i zachowywał się niczym ideał kapitana floty Urzędu Bezpieczeństwa, niby to nieświadom tego, że każdy jego gest nagrywany jest przez dwie ekipy operatorów.

Ransom też to udawała, tyle że nieco gorzej. Stała tyłem do promu i okazywała im tak ostentacyjny brak zainteresowania, że Theismanowi niedobrze się robiło. U kogoś mniej ważnego byłby to kolejny dowód prostactwa i chamstwa, u niej było to przerażające, bo takie wyreżyserowane zachowanie oznaczało tylko jedno. Nie okazywałaby Harrington tak nachalnej pogardy przed kamerami, gdyby nie wymyśliła dla niej czegoś naprawdę parszywego. A wyczekujący uśmieszek błąkający się po gębie Vladovicha tylko to potwierdzał.

Theisman odwrócił się od nich i spojrzał na lądowisko, gdzie jeńcy w uniformach RMN i Marynarki Graysona ustawiani byli po wyjściu z promu w szereg. Ledwie to nastąpiło, konwojenci przeprowadzili ich na płytę lądowiska w kierunku schodów wiodących na galerię, na której znajdowała się Ransom, ekipy holowizyjne i wszyscy pozostali łącznie z admirałem Thomasem Theismanem.

On sam przygotowywał się na najgorsze, spoglądając na kobietę idącą na czele szeregu jeńców — widział ją co prawda dawno, ale bez trudu rozpoznał wysoką, wysportowaną postać. Rozpoznałby ją nawet, gdyby nie trzymała w objęciach kremowo-szarego treecata. Rozpoznał też bez trudu barczystego kapitana idącego za nią — Alistaira McKeona, kolejnego oficera Królewskiej Marynarki, którego poznał i którego opinię wysoko sobie cenił. Wolał nie myśleć, jaka po dzisiejszym dniu będzie opinia McKeona na jego temat… nic z tego, co miało się wydarzyć, nie było jego, Theismana winą, ba — nie wiedział nawet, co ma się wydarzyć, ale wiedział, że jeńcy go osądzą tak jak on by postąpił na ich miejscu. I poczują dlań jedynie pogardę, gdyż żaden z nich nie znalazł się nigdy w takiej jak on sytuacji — między obowiązkiem wobec samego siebie i obowiązkiem wobec państwa… rządzonego przez bandę maniaków.