— Wiesz, niektórzy nazywali premiera Cwetkowa więźniem Kremla. Czy to słuszne, czy nie, Prezydent jest więźniem Kongresu.
— Chcesz powiedzieć, iż Kongres się nie zgadza?
— Czas żebyś uświadomił sobie, że jeżeli chodzi o politykę, nic nie jest łatwe — powiedział Starzec. — Kongres czasem odmawia zgody na akcję. Nawet kiedy niebezpieczeństwo jest bardziej oczywiste niż w tym wypadku. Dowody są nieliczne i nie da się ukryć, trudno w nie uwierzyć.
— A co z zastępcą Ministra Skarbu? Przecież nie mogą tego zignorować.
— Nie mogą? Zastępca Ministra został uwolniony przez nas, musieliśmy przy tym zabić ludzi z jego tajnej służby. A teraz, ten szanowany gość znajduje się w Walter Reed z powodu załamania nerwowego, a do tego nie może sobie przypomnieć, co się stało. Ministerstwo Skarbu przyjęło, że próba zamordowania Prezydenta została udaremniona, ale nie wiedzą kto za tym stoi.
— Prezydent wstrzymuje się od ujawnienia całej sprawy?
— Jego doradcy twierdzą, że powinien, aż otrzyma poparcie Kongresu. Są wątpliwości, czy będzie miał za sobą większość. Polityka to brutalna gra.
— Dobry Boże!
W końcu zdecydowałem się zadać Starcowi pytanie, z którym do niego przyszedłem.
— Gdzie jest Mary?
— Naprawdę chcesz wiedzieć? — stwierdził ironicznie. Nasz agent pilnuje Prezydenta — dodał oficjalnym tonem.
Weszliśmy do pokoju, gdzie specjalnie zebrana komisja badała dowody. Usiedliśmy w fotelach, po chwili rozpoczęła się projekcja filmu. Najpierw ujrzałem mojego antropoidalnego przyjaciela Napoleona, z pasożytem na plecach. Pokazano zbliżenie. Zrobiło mi się niedobrze. Każdy przybysz wygląda tak samo, ale wiedziałem, iż to ten. Byłem szczęśliwszy, że jest już martwy.
Potem zobaczyłem samego siebie. Przypinano mnie do krzesła. Nie zdawałem sobie sprawy jak wyglądałem. Głos z ekranu objaśniał przebieg eksperymentu. Widziałem jak przenoszą potwora z małpy, na moje nagie plecy. Zemdlałem i w jakimś dziwnym odrętwieniu przeżywałem wszystkie te okropności raz jeszcze.
Starzec pomógł mi powrócić do rzeczywistości. Spojrzałem na ekran. Mój pasożyt umierał gdy zdejmowano go z mojego ciała. Ten widok wart był całej męczarni związanej z powrotem do tamtych wydarzeń.
Film się skończył, odetchnąłem z ulgą i otarłem pot z czoła.
— I co panowie na to? — zapytał przewodniczący.
— Muszę przyznać, że widziałem lepsze zdjęcia trikowe w Hollywood. — Większość rozbawiła się tym żartem.
— Panowie, spokój — ktoś krzyknął.
Wiedziałem, że ta runda będzie przegrana.
Najpierw składał zeznania szef naszego laboratorium biologicznego. Po jakimś czasie wezwano mnie. Podałem swoje nazwisko, adres, zawód. Niedbale zadawali mi pytania dotyczące moich doświadczeń, spostrzeżeń.
Nie dostrzegłem większego zainteresowania na sali. Kilku członków komisji ostentacyjnie czytało gazety.
Tylko dwa pytania padły z sali.
— Panie Nivens — tak brzmi pańskie nazwisko? — odezwał się jeden z senatorów.
— Tak.
— Panie Nivens, powiedział pan, iż jest agentem? Przytaknąłem.
— Nie wątpię, że z FBI?
— Nie, mój szef podlega bezpośrednio Prezydentowi. Senator uśmiechnął się.
— Tak myślałem. Więc jak pan stwierdził, jest pan agentem, ale jak wiadomo, także aktorem. — Zerknął do notatek.
— Grałem tylko jeden letni sezon, ale to nie zmienia faktu, że jestem prawdziwym, wystarczająco wyszkolonym agentem wyjaśniłem zgromadzonym.
— To wystarczy panie Nivens. Dziękuję.
Drugie pytanie zadał mi podstarzały senator, którego nazwisko powinienem znać. Chciał znać moją ocenę zbrojeń w innych krajach. Wykorzystał to pytanie, by przedstawić własny punkt widzenia.
— Proszę usiąść, panie Nivens. — Usłyszałem głos przewodniczącego, gdy udzielałem odpowiedzi senatorowi. Zignorowałem jego polecenie.
— Posłuchajcie wszyscy — krzyczałem. To nie są wymyślone historie. Przecież, na miłość boską, możecie mnie sprawdzić detektorem kłamstw albo za pomocą innych testów! To nie są żarty.
— Proszę usiąść panie Nivens. — Przewodniczący zastukał swoim młotkiem. Posłusznie wróciłem na swoje miejsce i załamany opadłem na fotel.
Starzec powiedział mi, że efektem tego spotkania ma być rezolucja oceniająca stan zagrożenia i przekazująca siły zbrojne pod rozkazy Sekcji Specjalnej. Przewodniczący zapytał, czy wszyscy są gotowi do podjęcia ostatecznej decyzji.
— Panie przewodniczący, proszę, aby pozostali sami członkowie komitetu — zaproponował jeden z czytelników prasy. Zostaliśmy wyproszeni.
— Nie wygląda to najlepiej — powiedziałem do Starca.
— Nie przejmuj się — odpowiedział. — Wiedziałem, że zignorują nas, kiedy usłyszałem nazwiska członków tego komitetu.
— Co mamy teraz robić? Czekać, aż te potwory opanującały Kongres?
— Prezydent ma zamiar osobiście przedstawić fakty Kongresowi i poprosić o zgodę na rozpoczęcie akcji.
— Myślisz, że się zgodzą?
— Szczerze mówiąc, myślę że nie ma żadnej szansy — westchnął.
Zebranie było oczywiście tajne, ale my zostaliśmy tam również zaproszeni. Powróciliśmy więc na salę. Stanęliśmy za mównicą. Przystąpiono do ceremonii wybierania po dwóch członków z każdego stronnictwa. Po jakimś czasie na salę wkroczył Prezydent. Straż była z nimi także, ale na szczęście sami nasi ludzie.
Zobaczyłem Mary. Ktoś przystawił jej krzesło tuż obok Prezydenta. Miała ręce wypełnione papierami i dokumentami jak klasyczna sekretarka. Uchwyciłem jej spojrzenie. Posłała w moim kierunku długi, słodki pocałunek. Ożywiłem się jak szczeniak i uśmiechałem się głupkowato dopóty, dopóki Starzec nie kopnął mnie w kostkę. Uspokoiłem się, ale byłem niezmiernie szczęśliwy.
Prezydent przedstawił sytuację. Wyjaśnił skąd pochodzą wszystkie informacje. Jego przemówienie było jasne i racjonalne jak raport inżynieryjny. Zebrał po prostu wszystkie znane fakty. Na koniec odłożył notatki i wstał.
— Jest to dziwne i alarmujące, dotychczas nieznane niebezpieczeństwo, dlatego też totalnie przekracza nasze wyobrażenia. Z tego powodu muszę prosić o siły do walki z tym. W niektórych regionach musimy wprowadzić stan wyjątkowy. Na jakiś czas będzie konieczna poważna ingerencja w prawa obywatelskie. Zostanie ograniczone prawo swobodnego poruszania się po kraju. Każdy obywatel, nawet nie wiadomo jak szanowany, może stać się uległym poddanym tajnych wrogów. Należy pogodzić sięz utratą części swoich praw i przywilejów, do chwili zniszczenia tej plagi. Jest to ostateczność, na którą trudno się zdecydować, jednak proszę byście poparli moje zarządzenia — po tych słowach usiadł.
Jego przemówienie nie zrobiło na nikim większego wrażenia. Przewodniczący zebrania uniósł młotek i spojrzał na kogoś z izby Senatu, by ten przedstawił propozycję rezolucji dotyczącą stanu zagrożenia.
Coś mi umknęło, nie wiem czy mężczyzna pokręcił głową czy dał jakiś sygnał, ale nikt nie zabrał głosu. Opóźnienie stawało się kłopotliwe. Przewodniczący Senatu przeczekał jeszcze kilka minut i oddał głos członkowi swojej własnej partii. Rozpoznałem tego człowieka, to senator Gottlieb — fanatyk, który oddałby życie za swoją partię. Zaczął od przedstawienia swojego szacunku dla Konstytucji. Wskazał na swą długą, uczciwą służbę i mówił o miejscu Ameryki w historii świata.
Pomyślałem, że popiera nas w przeciwieństwie do innych i dopiero po chwili uświadomiłem sobie, co rzeczywiście oznaczają jego słowa. Proponował odroczenie decyzji i zajęcie się postawieniem w stan oskarżenia Prezydenta Stanów Zjednoczonych.