— Źle się wyraziłam. Jestem tutaj, bo chcę tu być. Czy mógłbyś mnie teraz pocałować?
Może nie był to odpowiedni moment, ale zgodziłem się. Wydała mi się szalenie seksowna. Kiedyś już całowaliśmy się, teraz dopiero poczułem smak jej ust. Chciałem, by ta chwila trwała wiecznie.
Jednak przełamałem się.
— Myślę, że muszę usiąść — powiedziałem.
— Dziękuję, Sam — szepnęła.
— Mary, kochanie, jest coś, co mogłabyś dla mnie zrobić.
— Tak? — zapytała łagodnie.
— Powiedz mi, czy ludzie tutaj jedzą cokolwiek? Umieram z głodu.
Popatrzyła na mnie zdziwiona. Chyba oczekiwała czegoś innego.
— Zaczekaj kilka minut.
Nie wiem dokąd poszła. Wróciła za chwilę z tacą kanapek i dwoma butelkami piwa. Jedzenie postawiła mi na kolanach.
— Mary, jak sądzisz, ile to będzie jeszcze trwało?
— Jest tam czternaście osób, włączając Starca. Myślę, że minimum dwie godziny. Dlaczego pytasz?
— Dlatego, że… — postawiłem wszystko na jedną kartę. W takim razie mamy dość czasu, aby wydostać się stąd, znaleźć urząd stanu cywilnego, wziąć ślub i wrócić zanim Starzec się za nami stęskni.
Nie odpowiedziała. Zamiast na mnie, patrzyła na butelkę z piwem.
— Co ty na to? — upierałem się.
— Jeśli bardzo chcesz, dobrze. Ponieważ już się zgodziłam. Ale nie potrafię ciebie okłamywać. Wolałabym nie.
— Nie chcesz wyjść za mnie?
— Sam, myślę, że nie jesteś gotów do małżeństwa.
— Mów za siebie!
— Nie bądź zły kochanie. Możesz mnie mieć bez kontraktu małżeńskiego, gdzie chcesz, kiedy chcesz i jak chcesz. Ale przecież nawet mnie nie znasz. Możesz także zmienić zdanie, gdy się bliżej poznamy.
— Nieczęsto zmieniam zdanie.
Spojrzała bez słowa, a potem odwróciła się. Widziałem, że jest smutna.
— Spotkaliśmy się w wyjątkowych warunkach — zaprotestowałem. — Wiesz, że to wszystko… Powstrzymała mnie.
— Wiem, Sam. Chcesz mi udowodnić, że teraz jesteś pewien swojej decyzji. Ale naprawdę nie możesz udowodnić niczego. Pojedziemy gdzieś na weekend, albo jeszcze lepiej przenieś się do mnie. Będziemy mieli dużo czasu i wówczas uczynisz ze mnie „uczciwą kobietę”, jak to mówiły nasze babki, zresztą Bóg wie dlaczego.
Musiałem wyglądać na zdziwionego. Tak się zresztą czułem. Mary położyła swoją rękę na mojej.
— Spójrz na mapę. Sam — powiedziała poważnie. Obróciłem się. Czerwieni tyle samo, a może jeszcze więcej. Wydało mi się, że strefa zagrożenia rozszerzała się.
— Najpierw zróbmy z tym porządek — dodała Mary, a potem, jeśli wciąż będziesz tego chciał, pobierzemy się. W międzyczasie możesz korzystać z przywilejów nie obciążony małżeńskimi obowiązkami.
Czy może istnieć korzystniejsza sytuacja? Jedynym problemem było to, iż ja właśnie chciałem ożenić się z nią. Dlaczego mężczyzna, który przez całe życie unika małżeństwa nagle stwierdza, i jest tego absolutnie pewien, że niczego innego nie pragnie? Spotkałem się z takimi sytuacjami tysiące razy i nigdy nie mogłem tego zrozumieć. Teraz sam tak postępowałem.
Mary musiała wrócić do obowiązków, jak tylko skończyła się narada. Starzec tymczasem wyciągnął mnie na spacer. Doszliśmy do pamiątkowej Ławy Baruclia. Starzec usiadł, zapalił fajkę i patrzył w dal. Dzień był duszny, ale park wydawał się wyludniony. Nie wszyscy przystosowali się jeszcze do chodzenia bez ubrań.
— Operacja rozpoczyna się o północy — oznajmił Starzec.
— Zaatakujemy nagle wszystkie stacje radiowe i telewizyjne, redakcje gazet i urzędy prokuratury w czerwonej strefie.
— Brzmi nieźle — powiedział bez namysłu.
— Nie podoba mi się to. Coś mi w tym wszystkim nie gra.
— Co?
— No pomyśl. Prezydent przekazał na wszystkich kanałach, że ludzie muszą odsłaniać plecy. Potem okazało się, iż wiadomość nie dotarła do regionów opanowanych przez pasożyty. Co następnie się dzieje?
— Operacja „Powstrzymanie”, przypuszczam.
— To jeszcze się nie stało.
— Jakie jest moje zadanie?
— Skocz do Kansas City i dobrze się rozejrzyj — podał mi klucze do wozu. — Trzymaj się z dala od stacji, glin, zresztą cholera, znasz ich metody lepiej niż ja. Zobacz, co tam poza tym się dzieje i nie daj się złapać. — Popatrzył na swoje ręce. — Bądź u mnie wpół do dwunastej albo wcześniej. Ruszaj.
— Dajesz mi niewiele czasu na sprawdzenie całego miasta — poskarżyłem się. — Przecież do Kansas City dostanę się najmniej za trzy godziny.
— Więcej niż trzy godziny — odpowiedział. — Nie zwracaj uwagi na mandaty.
— Jestem ostrożnym kierowcą.
— Ruszaj.
Poszedłem więc. Chciałem jeszcze wejść do Białego Domu po sprzęt. Straciłem dziesięć minut na przekonanie nowego strażnika, że spędziłem tam całą noc i pozostawiłem rzeczy, które muszę zabrać.
Wsiadłem do wozu. Wyjechałem na platformę Rock Creek Park. Ruch był niewielki.
— Przewóz i handlowy transport prawie zanikły — poinformował mnie strażnik drogowy. — Stan zagrożenia. Czy masz wojskową przepustkę?
Mogłem ją dostać dzwoniąc do Starca, ale zawracanie mu głowy o każdą bzdurę nie jest tym, co lubi najbardziej.
— Sprawdź numer — powiedziałem.
Wzruszył ramionami i włożył moją kartę identyfikacyjną do automatu. Chyba wszystko było w porządku. Uniósł brwi i oddał mi ją po chwili.
— No, no! — stwierdził. — Musisz być jednym z chłopców Prezydenta.
Nie pytał mnie o cel podróży, a ja nie zamierzałem mu nic wyjaśniać.
Kiedy mnie przepuścił, nastawiłem wóz na Kansas City. Przekaźnik odzywał się za każdym razem, gdy mijałem blok kontrolny, ale na ekranie nikt się nie pojawiał. Widocznie komputer Starca przesterowano.
Zastanawiałem się, co się stanie, jeżeli wkroczę na czerwone obszary. Czy siatka kontroli wpuści mnie na teren, o którym wiemy na pewno, że jest opanowany przez pasożyty.
Jeżeli przybysze Tytana chcą utrzymać kontrolę nad zajętymi przez siebie terenami, całkowite opanowanie kanałów komunikacyjnych powinno być ich pierwszym krokiem. Mogłem jednak przypuszczać, że pasożyty nie są wystarczająco liczne, by opanować całą komunikację, ale co wobec tego zrobią?
Doszedłem do niezbyt odkrywczego wniosku, że coś zrobią i że ja, obiektywnie rzecz biorąc, będąc częścią potencjalnej komunikacji, muszę przygotować się na atak, jeśli chcę zachować swoją skórę.
Tymczasem dotarłem do Missisipi, a więc czerwona strefa jest coraz bliżej. W każdej chwili sygnał rozpoznawczy mógł trafić na stację kontrolowaną przez władców. Próbowałem myśleć jak pasożyty, ale to było niemożliwe, chociaż byłem kiedyś niewolnikiem jednego z nich. Ta myśl znowu mną wstrząsnęła.
Nieśmiało przypuszczałem, że w powietrzu jestem bezpieczny.
Starałem się, by mnie nie wykryli. To przesądzało o moim powodzeniu już bezpośrednio na lądzie.
Chciałem szybko wylądować w opanowanym terenie. Gdybym posuwał się pieszo, mógłbym uniknąć czujnych strażników bezpieczeństwa z ich elektronicznymi ekranami.
Kiedyś będąc w dobrym, jowialnym nastroju Starzec powiedział mi, że nie zamęcza swoich agentów dokładnymi instrukcjami. Daje człowiekowi misję i od niego już zależy czy zginie, czy przeżyje. Stwierdziłem wtedy, iż wielu z nich musiało zginąć dzięki takiej metodzie.
— Na pewno kilku — odpowiedział — ale nie więcej niż z innych powodów. Wierzę w osobowość i staram się wybierać do pracy ludzi, którzy są typami umiejącymi przetrwać. Jak się przekonujesz o tym, że to właśnie taki typ?