Znowu przypomniał mi się rozjechany kot. Wydawało mi się, że jego ciało eksploduje. Szybko wskoczyłem do wozu i strzeliłem do niego, zanim upadł na chodnik.
Dobrze, że zrobiłem to szybko. Maskarada szybko się skończyła, zresztą tak jak wtedy, w biurze Barnesa. Ruszyłem. Tłum podszedł bliżej. Jakaś młoda kobieta uczepiła się paznokciami zewnętrznej części wozu i dopiero po kilku chwilach upadła. Przyśpieszyłem. Wyrwałem się jakoś z zacieśniającego się wokół tłumu i byłem gotów wznieść się w powietrze, ale brakowało przestrzeni. Po przeciwnej stronie zobaczyłem trochę wolnego miejsca i skręciłem. To był błąd. Po obu stronach rosły drzewa, nie miałem szansy się wznieść. Za następnym zakrętem było jeszcze gorzej. Przeklinałem planistę, który uczynił z Kansas wielki park. Z konieczności zwolniłem. Poruszałem się teraz z dozwoloną w mieście prędkością, rozglądając się za kawałkiem wolnej przestrzeni, która pozwoliłaby mi wystartować. Wreszcie, gdy pozbierałem myśli, zdałem sobie sprawę, że nie ma żadnych śladów pogoni. Moja własna, zbyt intymna nawet, wiedza o pasożytach przyszła mi z pomocą. Oprócz „konferencji na wyższym szczeblu”, pasożyty żyją i myślą tak, jak ich żywiciele. Wiedzą tylko to, co oni. Przyjmują tylko te informacje, które są dostępne dla żywicieli.
Dlatego też niemożliwe było, żeby jakikolwiek pasożyt stojący za rogiem, rozpoznał mój wóz. Ten, który mógłby to zrobić żył na policjancie. A jego przecież załatwiłem. Odetchnąłem.
Teraz oczywiście inne pasożyty mogą mnie poszukiwać. Ale posiadają tylko cielesne możliwości swoich żywicieli. Zdecydowałem, że muszę traktować je z mniejszym respektem. Powinienem zmienić miejsce pobytu i zapomnieć o nich.
Zdecydowałem, że muszę znaleźć kogoś, kto będzie mógł opowiedzieć, co się dzieje w tym mieście. Postanowiłem uwolnić jednego z żywicieli.
Zdecydowałem się złapać człowieka z pasożytem na plecach i porwać go do Waszyngtonu. Nie było czasu na wybór ofiary. Musiałem działać natychmiast. W pewnej chwili zobaczyłem mężczyznę idącego obok. W ręce miał aktówkę i stąpał żwawo, jak człowiek widzący z daleka dom i marzący o kolacji. Podjechałem do niego.
— Hej!
— Co?
— Jadę z City Hall. Nie ma czasu na wyjaśnienia. Wskakuj do Środka. Będzie konferencja.
— City Hall? O czym ty mówisz?
— Zmiana w planach. Nie traćmy czasu. Wsiadaj! Odwrócił się i zaczął uciekać. Wyskoczyłem z wozu i rzuciłem się na niego.
Zrobiłem błąd — okazało się, że zaatakowałem zdrowego człowieka. Facet zaczął wrzeszczeć. Chyba mu coś złamałem.
Wskoczyłem z powrotem do wozu i szybko odjechałem. Kiedy byłem daleko, zwolniłem i zamyśliłem się. Czyżbym jednak się pomylił? Czyżby moje nerwy były aż tak słabe.
Nie! To niemożliwe, przecież widziałem rzeczy takimi, jakie są. Rogatki, letnie ubrania, basen kąpielowy, policjant przy automacie gazetowym — to wszystko działo się naprawdę. Ten facet przed chwilą… Po prostu trafiłem na jednego z nielicznych, jeszcze nie opanowanych przez pasożyta.
Przyśpieszyłem, szukając następnej ofiary.
Dostrzegłem mężczyznę w średnim wieku podlewającego trawnika, wyglądał poważnie, trochę jakby nie z tej epoki — było szaleństwem wybrać akurat jego. Ale nie miałem czasu. A poza tym miał na sobie gruby sweter wybrzuszony na plecach obiecująco.
Kiedy się zatrzymałem, facet popatrzył pytająco.
— Jestem z City Hall — odezwałem się. — Musimy zorganizować konferencję, wsiadaj!
— Wejdźmy do domu — powiedział cicho. — W samochodzie to zbyt niebezpieczne.
Chciałem odmówić, ale on już się odwrócił i ruszył w kierunku domu.
— Ostrożnie, ta kobieta nie jest jedną z nas — szepnął.
— Twoja żona?
— Tak.
Stanęliśmy na werandzie.
— Kochanie, to jest pan O’Kneefe. Mamy pewien problem do przedyskutowania.
— Oczywiście, mój drogi. Dzień dobry panie O’Kneefe. Gorąco dzisiaj, prawda? — Uśmiechnęła się.
Przytaknąłem, a ona powróciła do swojej robótki. Weszliśmy do środka, poprowadził mnie do gabinetu. Jako, że obaj uczestniczyliśmy w tym posępnym przedstawieniu, szedłem pierwszy, jak przystoi gościowi. Nie podobało mi się, że jestem odwrócony do niego plecami. Obawiałem się, że mogę zostać zaatakowany.
Złapał mnie nagle za szyję. Jednak wyrwałem się i upadłem na plecy.
Na treningach w szkole ćwiczyliśmy, pozorując podobne sytuacje, przygniatając się workami piasku. Przypomniałem też sobie słowa instruktora, który mówił ze śmiesznym belgijskim akcentem: „Śmiały człowiek wstaje znowu i ginie. Bądźcie tchórzami i spróbujcie walczyć na ziemi, a zwyciężycie”.
Więc leżałem na plecach, kopiąc go nogami, aż trafiłem. Przechylił się i stracił równowagę. Na szczęście nie miał broni. W pokoju był jednak rozpalony kominek, prawdziwy, z pogrzebaczem, szuflą i szczypcami. Próbował się do niego przysunąć.
W zasięgu mojej ręki stała porcelanowa waza. Chwyciłem ją i rzuciłem. Trafiłem go w głowę, gdy właśnie sięgał po pogrzebacz. Podniosłem się i podbiegłem do niego.
Władca zdychał mi w rękach, a mężczyzna drgał pod jego ostatnią okrutną komendą. Wtedy usłyszałem mrożący krew w żyłach wrzask. Jego żona stała w drzwiach. Zerwałem się i uderzyłem ją dokładnie w podwójny podbródek. Upadła, krzyk ucichł. Wróciłem do jej męża.
Z trudem uniosłem bezwładne ciało. Więcej czasu zajęło mi podniesienie go i wrzucenie na ramiona niż walka z nim. Był strasznie ciężki. Całe szczęście, że jestem dość silny. Wolno posuwałem się w kierunku pojazdu. Wątpię, by odgłosy walki mogły zaalarmować kogokolwiek oprócz jego żony, ale za to jej krzyk słychać było prawdopodobnie na drugim końcu miasta. I rzeczywiście, ludzie stali w drzwiach i oknach domów po obustronach ulicy. Byli dość daleko, ale z radością dostrzegłem, że drzwi mojego wozu są otwarte. Przyśpieszyłem.
Za chwilę jednak mina mi zrzedła. Chłopiec wyglądający na bliźniaka tego, który wskazywał mi drogę, siedział w pojeździe i grzebał przy stacyjce. Klnąc położyłem więźnia i chwyciłem dzieciaka. Wypchnąłem go z wozu prosto w ramiona pierwszego z tych, którzy rzucili się za mną w pogoń.
To mnie uratowało.
Kiedy tamten oszołomiony podnosił chłopca, dosłownie wrzuciłem mojego jeńca do wozu, sam wskoczyłem do środka i ruszyłem, nie tracąc czasu.
Minąłem pierwszą przecznicę, potem skręciłem w lewo. Znalazłem się na szerokim bulwarze. Przerzuciłem bieg i przygotowałem się do startu. Po chwili włączyły się potężne silniki. Zanim osiągnąłem odpowiednią wysokość, skręciłem na wschód i dalej wznosiłem się, wciąż zmieniając kierunek. Na ręcznym sterowaniu przeleciałem nad Missouri i starałem się wycisnąć z tej maszyny wszystko, żeby zdążyć do Waszyngtonu. To lekkomyślne i nielegalne działanie prawdopodobnie mnie uratowało. Gdzieś nad Kolumbią pojazdem zaczęło trząść. Ktoś próbował mnie zatrzymać, jakiś diabeł gonił mnie i posłał jakiś cholerny pocisk.
Więcej strzałów nie było, na szczęście, bo następnym razem trafiłyby z pewnością. Moja prawa burta nagrzewała się niebezpiecznie. Albo rakieta przeleciała zbyt bliska, albo po prostu coś się psuło. Pozwoliłem się jej nagrzewać modląc się, żeby pracowała jeszcze przynajmniej przez dziesięć minut. Kiedy byłem nad Missisipi, wskazówka niepokojąco zbliżała się do punktu „niebezpieczeństwo”. Zwolniłem. Trzysta na godzinę to było maksimum, jakie ten pojazd potrafił jeszcze znieść. Ale mogłem sobie na to pozwolić, bo nareszcie przekroczyłem granicę czerwonej strefy i wróciłem pośród wolnych ludzi.