Nie wiedział o tych siedmiu małpach.
Zbliżał się świt, kiedy Martinez i Rexton zrozumieli, że informacje o realizowanych zadaniach i sukcesach są fałszywe, że to kłamstwa przesyłane przez ich własnych ludzi opanowanych przez pasożyty i odgrywających tę ponurą komedię. Po moim raporcie, o godzinę za późno, by powstrzymać całą akcję, Starzec próbował ich przekonać, żeby nie wysyłali więcej ludzi. Byli jednak tak zachwyceni sukcesem, i tak im zależało, żeby dokonać całkowitej czystki, że nie posłuchali.
Starzec poprosił Prezydenta, żeby ten koniecznie zażądał wizualnych przekazów z sytuacji, ale akcję kontrolowała kosmiczna stacja Alfa i nie było takiej możliwości.
— Wiedzą przeciwko czemu wyruszyli — powiedział Rexton. — Nie powinniśmy się martwić. Jak tylko chłopcy odzyskają stacje lokalne, przekażą nam wszystko. Będzie pan miał całe wizualne sprawozdanie.
Starzec zauważył, że wtedy może być za późno.
— Przeklęty człowieku — zdenerwował się Rexton. — Przecież nie mogę zatrzymać żołnierzy w czasie akcji, żeby przekazali nam obraz swoich nagich pleców. Chce pan, abym skazał na śmierć tysiące ludzi tylko po to, aby uspokoić pana obawy.
Prezydent go poparł.
Rano mieli swoje wizyjne sprawozdania. Stacje nadawały tę samą papkę co zwykle: „Blaski i cienie życia Mary Sunshine”, „Śniadanie z Brownami”. Na żadnym kanale nie było programu Prezydenta. Żadna stacja nie podała nawet wiadomości, że coś się stało. Gorączka związana z oczekiwaniem na wiadomości skończyła się około czwartej po południu, a próby Rextona połączenia się z terenem działań pozostawały bez odpowiedzi. Zbawienna akcja sił zbrojnych pod kryptonimem Akcja Powstrzymania, przestała istnieć.
Dowiedziałem się o tym wszystkim nie od Starca, ale od Mary, która osobiście współpracowała z Prezydentem.
Kiedy spotkałem się ze Starcem, pozwolił mi opowiedzieć o wszystkim, co zdarzyło się w Kansas. Właściwie nie zareagował, nie wyciągnął wniosków, co było chyba jeszcze gorsze.
— A co z moim więźniem? Czy potwierdził moje przypuszczenia?
— Ach, on? Wciąż jest nieprzytomny, przynajmniej według ostatnich raportów. Nie oczekuję, że będzie żył. Psychotechnicy nie mogą z niego nic wyciągnąć — odpowiedział Starzec.
— Chciałbym się z nim zobaczyć.
— To nie jest konieczne.
— W porządku. Masz jakieś zadanie dla mnie? — zapytałem.
— Teraz nie. Lepiej żebyś… Albo nie, zrób to. Idź do ZOO. Zobaczysz coś, co być może wiąże się z wydarzeniami w Kansas. Poszukaj doktora Horoce, jest zastępcą dyrektora. Powiedz mu,że cię przysłałem.
Horoce przedstawił mnie doktorowi Vargasowi, specjaliścieod biologii egzotycznej. Vargas brał udział w drugiej wyprawiena Wenus. Powiedział mi, co się stało. Patrzyłem na gibbony, przełamując swoje uprzedzenia.
— Widziałem program telewizyjny Prezydenta — rozpoczął zachęcająco. — Czy pan nie jest tym człowiekiem, który… no, mam na myśli… Czy to pan był tym, który…
— Tak, to ja byłem „tym, który…”
— To może pan nam wiele powiedzieć o tym przedziwnym zjawisku. Pańskie doświadczenia są unikalne.
— Może i mógłbym — odpowiedziałem powoli — ale wolałbym…
— Chce pan powiedzieć, że przypadki rozszczepienia przez reprodukcję nie miały miejsca, kiedy był pan… no, ich więźniem?
— Tak — odrzekłem — przynajmniej tak mi się wydaje.
— To pan nie wie? Dano mi do zrozumienia, że ofiary pamiętają swoje przeżycia.
— Jakby to powiedzieć. Pamiętają i nie pamiętają — próbowałem wytłumaczyć osobliwie obojętny stan żywiciela.
— Przypuszczam, że przypomina to trochę działanie we śnie.
— Może. A propos snu. Jest jedna rzecz, której nie sposób pamiętać. Mam na myśli konferencje.
— Konferencje? Ach, ma pan na myśli koniugację?
— Nie, mam na myśli konferencje.
— Mamy to samo na myśli. Nie rozumie pan? Koniugacja i podział. One mnożą się według własnej woli, jeżeli mają zapas artykułów żywnościowych, to znaczy żywicieli. Jeden kontakt prawdopodobnie wystarcza na jeden podział, kiedy są sprzyjające warunki powstają dwa osobniki w ciągu kilku godzin.
Zastanowiłem się. Jeśli to prawda, a patrząc na gibbony nie można mieć wątpliwości, dlaczego wtedy w klubie konstytucyjnym byliśmy zależni od dostawców ze statku. Chociaż właściwienie mogę być pewien. Robiłem to, czego chciał władca i widziałem tylko to, co miałem przed oczyma. Ale dlaczego w takim razie nie wypełniliśmy miasta w takim samym stopniu jak Kansas, czy Brooklyn. Brak czasu?
Teraz było jasne skąd wzięła się taka ilość pasożytów w Kansas. Przy mnóstwie „żywego inwentarza” pod ręką, wystarczyło, że wylądował jeden statek z pasożytami, by szybko ich ilość rozszerzyła się na całą populację wielkiego miasta.
Nie jestem biologiem, ale zwykłe obliczenia arytmetyczne nie sprawiają mi kłopotu. Załóżmy, że w tym statku było tysiąc pasożytów. I przypuśćmy, że mogą się rozmnażać raz na dwadzieścia cztery godziny.
Pierwszego dnia — tysiąc pasożytów. Drugiego, dwa tysiące. Trzeciego, cztery tysiące. Pod koniec tygodnia byłoby ich już sto dwadzieścia osiem tysięcy. Po dwóch tygodniach, więcej niż szesnaście milionów.
A przecież nie wiemy, czy mogą rozmnażać się tylko raz dziennie. Przecież gibbony udowodniły, że więcej razy.
Nie wiemy także, czy statek przywiózł ich tylko tysiąc. Zakładając, że było ich dziesięć tysięcy i rozmnażały się raz na dzień, po dwóch tygodniach narodziłoby się ich ponad dwa i pół tryliona.
Nie umiałem sobie tego wyobrazić. Ta liczba była po prostu kosmiczna. Będziemy po kolana brodzić w pasożytach. Poczułem się jeszcze gorzej niż w Kansas City.
Doktor Vargas przedstawił mnie doktorowi Mcllvame ze Smithsonian Instytution. Dr. Mcllvame to doświadczony psycholog. Jest autorem książki: „Mars, Wenus, Ziemia. Studium źródeł życia”. Chyba Vargas oczekiwał, że ta wiadomość mną wstrząśnie. Niestety słyszałem o niej po raz pierwszy. A swoją drogą, jak można badać życie Marsjan skoro wyginęli, zanim zdążyli zejść z drzew.
Kiedy przyglądałem się małpom, obydwaj doktorzy prowadzili fachową dyskusję, zupełnie nieczytelną dla takiego laika jak ja. W końcu jednak przypomnieli sobie o mnie.
— Panie Nivens — zwrócił się do mnie Mcllvame. — Jak długo trwała taka konferencja?
— Koniugacja — poprawił go Vargas.
— Konferencja — powtórzył Mcllvame z naciskiem. — Proszę się skoncentrować na ważniejszych aspektach problemu.
— Doktorze — uparł się Vargas — przecież mamy odpowiedniki tego zjawiska wśród ziemskich stworzeń. W prymitywnych systemach rozmnażania koniugacja jest rozumiana jako przekaz genów, mutacja następuje dopiero…
— Wciąż myśli pan antropocentrycznie doktorze. Przecież nie wie pan nawet, czy te organizmy posiadają geny.Vargas zarumienił się.
— Przypuszczam, że pokaże mi pan jakieś ekwiwalenty genów — powiedział sztywno. Był wyraźnie dotknięty.
— A dlaczego miałbym to zrobić? Powtarzam, sir, doszukuje się pan analogii tam, gdzie nie ma podstaw sądzić, że istnieją. Tak naprawdę jest tylko jedna cecha wspólna wszystkich form żywych i jest to pragnienie przetrwania.
— I rozmnażania — dorzucił Vargas.
— A nie można założyć, że ten organizm jest nieśmiertelny, i nie musi się rozmnażać?
— Pańskie założenie jest bezsensowne. — Vargas wzruszył ramionami. — Ja wiem, że one się rozmnażają. Oto dowód. Wskazał na małpy.