Выбрать главу

— Nie spieszy się — powiedziała. — Najpierw ty weź prysznic. Ja zacznę gotować.

Poszedłem do łazienki. Byłem pewien, że nie będzie miała żadnych kłopotów z opanowaniem systemu działania sprzętu kuchennego. Jednak po piętnastu minutach, kiedy pogwizdywałem sobie pod strumieniem gorącej wody, usłyszałem pukanie w drzwi kabiny. Spojrzałem przez półprzeźroczystą zasłonę i zobaczyłem sylwetkę Mary.

— Czy mogę wejść?

— Jasne — zawołałem — tu jest pełno miejsca. — Otworzyłem drzwi i spojrzałem na nią. Wyglądała świetnie. Przez chwilę stała, pozwalając mi patrzeć na jej ciało, z tak słodkim wyrazem twarzy jakiego jeszcze u niej nie widziałem. Nagle zrobiłem zdziwioną minę.

— Kochanie! Co się stało? Czy jesteś chora? — zapytałem żartobliwie.

Podeszła bliżej, śmiejąc się. Zaczęła mnie łaskotać. Złapałem ją sprytnie za lewe ramię. Ona jednak wykonała jeden ze znanych chwytów judo. Wiedziałem jak na niego odpowiedzieć i w efekcie oboje znaleźliśmy się na podłodze.

— Pozwól mi wstać. Zamoczyłeś mi zupełnie włosy — krzyknęła.

— Czy to ma jakieś znaczenie? — zapytałem i nie ruszyłem się. Podobało mi się to.

— Przypuszczam, że nie — odrzekła łagodnie i pocałowała mnie.

Wyszliśmy z łazienki roześmiani i zadowoleni. To był chyba najprzyjemniejszy prysznic w moim życiu. Mary i ja czuliśmy się doskonale w domowych warunkach. Jakbyśmy byli małżeństwem od dwudziestu lat. Oczywiście nie chodzi o przyzwyczajenie i rutynę. Tysiące rzeczy wciąż nas zaskakiwały. Chcieliśmy poznać siebie, być razem. Nie pamiętam tych dni dokładnie, ale czuję każdą ich sekundę. Byłem trochę oszołomiony. Mój wuj Ekbert osiąga ten stan przy pomocy kieliszka likieru, ale my oboje znajdowaliśmy się w tym stanie bez żadnych środków. Nie wzięliśmy nawet pigułek czasowych. Wtedy jeszcze nie. Byliśmy po prostu szczęśliwi — zapomniałem już, co to znaczy. Bywałem zafascynowany, zadowolony czy rozbawiony — ale nie szczęśliwy. Nie oglądaliśmy telewizji, nie czytaliśmy gazet. Tylko czasem Mary czytała na głos stare książki zostawione mi przez dziadka. Ale to w żaden sposób nie przybliżało nas do świata. Przeciwnie. Któregoś dnia zeszliśmy w dół do wsi, chciałem pokazać ją Mary. Ludzie myśleli, że jestem pisarzem, postarałem się utwierdzić ich w tym przekonaniu, zatrzymując się, by kupić taśmy do pisania i trochę papieru. Wdałem się w rozmowę o pasożytach ze sprzedawcą.

Opowiedział mi o fałszywym alarmie w sąsiedniej wsi, gdzie jeden z mieszkańców został postrzelony przez policjanta za bezmyślne chodzenie po ulicy w marynarce. Sprzedawca wyglądał na oburzonego. Sugerowałem, że była to wina przechodnia, gdyż takie są warunki i konsekwencje wojny.

Potrząsnął głową.

— Ja myślę, że nie mielibyśmy kłopotów, gdybyśmy zajmowali się swoimi sprawami. Bóg nie stworzył ludzi po to, by wybierali się w kosmos. Powinniśmy zapomnieć o stacjach kosmicznych i zostać w domu. Wtedy wszystko będzie w porządku.

Powiedziałem, że pasożyty przybyły tu na własnych statkach. W tym momencie Mary dała mi znak, żebym nie mówił za dużo. Sprzedawca oparł ręce na ladzie, pochylił się.

— Nie mieliśmy żadnych kłopotów do czasu rozpoczęcia podróży kosmicznych. Przyzna mi pan rację — wyszeptał.

Chyba ją miał. Nie umiałem zaprzeczyć.

— Więc? — zapytał triumfalnie. Zamknąłem się. Co mógłbym powiedzieć?

Po tej rozmowie odechciało nam się spacerów po mieście. Z nikim już nie rozmawialiśmy. W drodze powrotnej przechodziliśmy blisko chaty Johna Kortona, miejscowego pustelnika. Niektórzy twierdzili, że ma on hodowlę kóz. Tego nie wiedziałem, ale rzeczywiście czuć było od niego zapach tych zwierząt. Pilnował trochę mojego domu, szanowaliśmy się nawzajem. Ale widywałem go tylko wtedy, gdy było to naprawdę konieczne i tak krótko, jak to możliwe. Ale tym razem, widząc go, ucieszyłem się.

Pomachał do nas ręką na powitanie. Był ubrany jak zwykle w starą wojskową koszulę, spodnie i sandały. Pomyślałem, czy może go nie ostrzec, że człowiek został zabity za nieprzestrzeganie nakazu odkrywania pleców, ale zdecydowałem się tego nie robić. John był absolutnym anarchistą. Moje ostrzeżenie mogłoby wzbudzić jego nieufność.

— Wypuść Pirata! — krzyknąłem.

— Kto to jest Pirat, kochanie? — zapytała Mary.

Zobaczysz.

Jak tylko wróciliśmy do domu, wszedł Pirat. Miał swoje małe drzwi, przez które mógł swobodnie wychodzić i wracać, kiedy tylko chciał. Pirat to wielki kocur, rudy Pers. Wszedł dumnie i obojętnie, dając nam do zrozumienia, co myśli o ludziach, którzy wyjeżdżają na tak długo. Ale chyba mi wybaczył, bo otarł się o moje nogi. Pochyliłem się i pogłaskałem go.

Przyglądał się Mary. Klęczała i wydawała z siebie dźwięki, które prawdopodobnie były kocią mową. Jednak Pirat patrzył na nią podejrzliwie. Nagle wskoczył jej na ramię i zaczął głośno mruczeć, jednocześnie ocierając się o jej policzek.

Odetchnąłem z ulgą.

— Co za szczęście — oznajmiłem. — Przez moment myślałem, że nie mógłbym pozwolić ci zostać tutaj.

Mary podniosła na mnie wzrok i uśmiechnęła się.

— Niepotrzebnie się martwiłeś. Uwielbiam koty. Sama w dwóch trzecich jestem kotem.

— A pozostała jedna trzecia? Mary spojrzała na mnie.

— Sam się przekonasz.

Głaskała delikatnie Pirata, a on wyciągał grzbiet, przyjmując pieszczoty z wyraźną przyjemnością. Dostrzegłem, że jej włosy i kocie futro prawie nie różnią się kolorem.

— Stary John zajmuje się nim, kiedy wyjeżdżam — wyjaśniłem — ale Pirat należy do mnie, a może jest odwrotnie.

— Domyślam się — odpowiedziała Mary — ale teraz ja także należę do Pirata. — Czyż nie, Pirat?

Kot nie odpowiedział, nadal mruczał i przeciągał się z zadowoloną miną. Było jasne, Mary miała rację. Naprawdę byłem bardzo zadowolony. Gdyby Mary była jedną z tych kobiet, które nie znoszą kotów, szczególnie w domu, chyba nie wybaczyłbym jej.

Od tego momentu, kot już był cały czas z nami. No, może raczej z Mary. Oczywiście oprócz chwil, kiedy zamykałem mu przed nosem drzwi sypialni. Nie mogłem znieść, że Mary i Pirat mieli mi to za złe. Zabieraliśmy go ze sobą nawet, gdy chodziliśmy do kanionu poćwiczyć strzelanie. Sugerowałem, że bezpieczniej będzie zostawić go w domu.

— Myślę, że nie zastrzelisz go. Ja także tego nie zrobię. Nie powiedziałem nic, ale poczułem się dotknięty. Dobrze strzelałem, a osiągnąłem to, dzięki systematycznej pracy — treningi bez względu na okoliczności, nawet podczas miodowego miesiąca. Mary także bardzo lubiła strzelać. Zresztą robi to doskonale. Próbowała nauczyć mnie swoich sposobów, ale tego nie można przekazać. Zapytałem ją, dlaczego nosi przy sobie więcej niż jeden pistolet.

— Są sytuacje, w których potrzebuję więcej niż jednej pukawki — odpowiedziała. — Zabierz mi mój pistolet.

Podszedłem blisko żeby ją rozbroić. Umknęła mi łatwo.

— Chcesz zabrać mi broń, czy zaprosić mnie do tańca? Zrób to porządnie — krzyknęła żartobliwie.

Więc zrobiłem to porządnie, zapasy to moja specjalność. Gdyby się nie poddała, złamałbym jej nadgarstek.

Wtedy jednak poczułem, że drugi pistolet mam przystawiony do brzucha. Była to mała kobieca broń, zdolna jednak, bez załadowania, uczynić dwa tuziny żon — wdowami. Spojrzałem w dół i zobaczyłem, że jest odbezpieczony i wystarczy jeden ruch mojej pięknej panny młodej, żeby mi zrobić dziurę w brzuchu. Nie za dużą, ale wystarczającą.