— A ja już wam powiedziałem, że każdy, nawet bardzo mierny adwokat, dałby wam porządnie w dupę. Za nielegalne zatrzymanie, za przymus, za dręczenie… do diabła, nikt nawet nie przeczytał mi moich praw.
Tuttle spojrzał nań spode łba i Stoner zdał sobie sprawę, że nieprzyzwoite słowo, jakiego użył, zbulwersowało małego oficera bardziej niż sytuacja prawna, w jakiej się znajdował.
Przez chwilę mierzyli się wzajemnie wzrokiem, po czym odezwał się McDermott:
— Niech pan słucha, Stoner. Musi pan zdać sobie sprawę, że to, czym się teraz zajmujemy, jest tak ważne, iż nie dopuścimy, aby przeszkadzały nam w pracy jakieś niuanse prawa.
— Niech pan to spróbuje powiedzieć sędziemu. Albo ławie przysięgłych.
— Pan nie będzie zawierał znajomości z sędzią — rzekł Tuttle. — Pojedzie pan na Kwajalein i będzie pan tam siedział dopóty, dopóki nie pozwolimy panu odejść.
— To znaczy tak długo, jak długo będzie trwała realizacja projektu Jupiter” — wtrącił McDermott. — Słuchaj, synu. Możesz albo być z nami, albo przeciw nam, ale nie zmieni to faktu, że pojedziesz na Kwajalein.
— Jakiż więc mam wybór?
— Bardzo duży! Jeśli będziesz z nami współpracował, Marynarka zapewne zapomni ci, że naruszyłeś przepisy bezpieczeństwa, i nie oskarży cię o szpiegostwo. Mam rację, Fred?
Tuttle skinął głową.
— A jeśli nie zachce pan z nami współpracować — rzekł komandor — wtedy zwołamy na Kwajalein posiedzenie sądu federalnego, osądzimy pana i będziemy trzymali na korwecie tak długo, aż nastaną odpowiednie warunki, aby pana przewieźć do więzienia federalnego na kontynencie.
Stoner popił nieco swego „Jacka Danielsa”.
— Czyli że zawsze wy będziecie górą? — spytał.
— Nie inaczej — powiedział McDermott.
— Wojskowa sprawiedliwość.
— Prawo jest po naszej stronie — upierał się Tuttle. — Już to sprawdziłem.
Stoner zaśmiał się.
— Co wy wiecie o prawie? — rzekł. — Wojskowa sprawiedliwość ma się tak do sprawiedliwości, jak wojskowy wywiad do drobnych cwaniaczków.
— Czemu się pan czepia wojskowego wywiadu? — obruszył się Tuttle. — Pracowałem w wywiadzie Marynarki.
— Tak, wiem. Jesteście tak sprytni, że wygraliśmy wojnę w Wietnamie — rzekł szyderczo Stoner.
— To był wywiad armii lądowej! Westmoreland! Jemu zależało tylko na dobrych wieściach. Znam wielu oficerów z wojskowej dwójki, których za karę wysyłano na coraz trudniejsze misje, jeśli tylko napisali jakiś realistyczny raport wywiadowczy. Dopiero gdy Viet Kong wykończył większość z nich, zorientowali się, że Westmorelandowi zależało jedynie na unikaniu strat w ludziach i optymistycznych fantazjach, zamiast raportów. Dlatego słali takie raporty i byli nagradzani łatwymi zadaniami, niedaleko kwatery głównej, gdzie było bezpiecznie.
— I przegraliśmy wojnę.
Tuttle skinął głową z niechętnym wyrazem twarzy.
— Tak, ale tam walczyła Armia Lądowa, nie my — rzekł. — Przecież gdyby nie moje doświadczenie w sprawach wywiadu, cały ten projekt „Jupiter” prawdopodobnie nigdy by nie powstał. Kiedy profesor McDermott powiedział mi o pulsacjach radiowych, od razu pomyślałem sobie, żeby użyć Wielkie Oko do dokładniejszych obserwacji Jowisza. To był mój pomysł.
Na twarzy McDermotta pojawił się rumieniec, lecz profesor nie zaprzeczył słowom komandora.
— I dlatego zostałem wciągnięty w tę sprawę, prawda? — spytał Stoner.
— Tak jest — zgodził się Tuttle. — I siedzi pan w tym na dobre. Nie wydostanie się pan.
— Więc jak? — spytał McDermott. — Będzie pan z nami czy przeciw nam?
Stoner patrzył na rozłożoną na dywanie mapę, lecz oczyma wyobraźni był gdzie indziej; obserwował tarczę Jowisza, a w jej pobliżu małą plamkę świetlną — statek kosmiczny, który wtargnął do układu słonecznego.
„Wtargnął?” — Stoner aż się zdziwił, że takie pojęcie nawiedziło go w myślach. Potem zdał sobie sprawę z wagi postawionego w ten sposób problemu. „Co to diabelstwo tu robi? Skąd przyleciało? Dlaczego przyleciało? Kto go wysłał?”
— No więc? — niecierpliwił się McDermott. — Jaka jest pańska decyzja?
Zamiast odpowiedzi Stoner wstał i ruszył w kierunku kuchni.
— Włóżcie palta — rzucił przez ramię. — Coś wam pokażę.
Zaintrygowani, mrucząc coś, poszli za nim ku tylnemu wyjściu.
W kuchni włożyli palta, a Stoner wśliznął się do ocieplanej wiatrówki.
Na dworze było zimno, ale sucho i bezchmurnie. Słońce świeciło mocno, lecz nie grzało z uwagi na wiatr, przed którym osłonięty był jedynie niewielki, ogrodzony teren za kuchnią.
— Czołem, Burt — pozdrowił Stoner strażnika stojącego nie opodal.
McDermott i Tuttle przystanęli w milczeniu.
Burt był cywilnym pracownikiem Marynarki i normalnie pracował w biurze w Bostonie. Za pilnowanie Stonera płacono mu jednak podwójnie. Stał więc przy ogrodzeniu z siatki, okalającym podwórze domu, i czuwał. Stoner uśmiechnął się do niego. Burt był tęgawym pięćdziesięciolatkiem. Jego ciało było niegdyś jednym mięśniem, lecz obecnie zawierało więcej piwa niż muskułów.
— Burt pilnuje domu w niedzielę — wyjaśnił Stoner McDermottowi i Tuttle’owi. — Kiedy Dooley i młodzi faceci mają wolne.
— Jak pan się miewa, doktorze Stoner — pozdrowił go Burt z uśmiechem. — Wciąż nie mogę zapomnieć o tych deskach, które złamał pan w zeszły weekend gołymi rękami. Następnym razem, jak będę musiał narąbać drew do kominka, będę wiedział, do kogo iść.
— Nie ma sprawy, Burt — odparł wesoło Stoner.
Stanął w pozycji na baczność i rozluźnił się zupełnie. „Tae kwon do” oznacza dyscyplinę — powiedział do siebie. — Prawdziwy uczeń nie szuka walki.”
Ruszył powoli do przodu ku siatkowemu ogrodzeniu, starannie regulując tempo oddychania. Trzej pozostali mężczyźni obserwowali go z ciekawością. Zbliżywszy się do stalowego słupa ogrodzenia, Stoner zatrzymał się, i nagle, z najdzikszym okrzykiem, na jaki mógł się zdobyć, podskoczył i podeszwą buta kopnął słup na wysokości swej głowy.
Stalowa rura wygięła się i zadźwięczała jak struna gitary. Całe ogrodzenie gwałtownie zadrżało.
Stoner kopnął po raz drugi, również z dzikim okrzykiem, ale tym razem lewą stopą. Słup wygiął się jeszcze bardziej.
— Ejże, doktorze, co pan, u diabła, robi? — spytał ktoś stojący za nim.
Stoner obejrzał się i rzucił strażnikowi śmiertelnie poważne spojrzenie.
— Ja tylko ćwiczę, Burt — wyjaśnił.
— O, rany, przez minutę myślałem, że chce pan rozwalić płot!
— Gdybym chciał, mógłbym to zrobić — odparł Stoner, patrząc w oczy Tuttle’owi.
— Widzę to.
— Wyobraźcie sobie teraz, co takie kopnięcie robi z głową człowieka. Nawet takiego osiłka jak Dooley.
McDermott oblizał wargi i zerknął na Tuttle’a.
— Czy ma pan przy sobie rewolwer, Burt? — spytał Stoner.
Jego ręka bezwiednie sięgnęła ku kaburze ukrytej pod paltem.
— Myśli pan, że zdołałby go pan wyciągnąć, zanim kopnąłbym pana w głowę?
Burt patrzył nań przez chwilę, potem niepewnie się uśmiechnął.
— Robi mnie pan w konia… prawda, doktorze Stoner?
Stoner zamknął na moment oczy i skinął głową.
— Tak, Burt. Robię cię w konia. — Potem utkwił ponownie wzrok w Tuttle’u i dodał: — Gdybym tylko chciał stąd uciec, mógłbym to zrobić. Mógłbym rozwalić łeb Dooleyowi i jego dwóm pomocnikom, zanim zdążyliby krzyknąć. Jedyny powód, dla którego tu jestem, jest ten, że chcę tu być.