Выбрать главу

Thompson spojrzał gniewnie na liczby. Upłynęły lata od czasów, gdy sam rozwiązywał zadania z mechaniki nieba. Odkąd zrobił doktorat i podjął pracę pod kierunkiem McDermotta, nigdy nie zaistniała potrzeba, by osobiście musiał wyliczać elementy orbit i torów ciał w przestrzeni. Po to byli studenci podyplomowi. Oni odwalali za niego tę żmudną robotę.

Ale ten ostatni zestaw liczb, które jak wąż wypełzły z komputerowej drukarki, był naprawdę bezsensowny. Wyglądał tak idiotycznie, że musiał się nim zająć sam.

Potrząsnął głową.

— Proszę pokazać te dane Keithowi — rzekł. — To coś raczej dla niego niż dla mnie.

Jo odsunęła się lekko od niego.

— Nie wolno mi już tam bywać — powiedziała. — Profesor McDermott nie chce, abym się z nim widywała.

— Już pani nie jest kurierką?

— Nie. Mac nie chce nawet, żebym telefonowała do Keitha.

Thompson nasunął znów na oczy okulary i rzucił jej przeciągłe spojrzenie.

— I co pani na to? — spytał. — Sądziłem, że pani i Keith, jesteście, hmm.

Jo pokręciła głową.

— Wolałabym raczej o tym nie mówić — powiedziała.

— Nie może pani nawet do niego zadzwonić?

Rozłożyła bezradnie ręce.

— Jego telefon jest na podsłuchu. Mac kazał rejestrować wszystkie rozmowy, te od niego i te do niego.

— Boże Święty! Czy jesteśmy w Rosji?

Jo nic nie odpowiedziała.

— No cóż — rzekł Thompson — W takim razie ktoś inny będzie musiał mu dostarczyć tę puszkę robaków.

— Może poślemy mu te dane drogą kablową? — zasugerowała delikatnie Jo. — Jego komputer jest podłączony do naszej sieci.

— Czemu nie? To dobry pomysł.

Jo spojrzała znów na kolumnę liczb i lekko się skrzywiła.

— Nie wiem, czy to ja się mylę, czy komputer — powiedziała.

Thompson wzruszył lekko ramionami.

— Gdybym to ja wiedział. Musiałbym tu spędzić całą noc, żeby się zorientować, co jest grane.

— Prawdopodobnie gdzieś się pomyliłam — rzekła z nutą samokrytycyzmu w głosie.

— Żyje pani ostatnio w ciągłym napięciu.

— To mnie jeszcze nie usprawiedliwia.

Thompson odsunął się lekko od biurka i usiadł prościej na swym krześle.

— Mac przysuwa się do pani, prawda?

— Bardziej niż można by pomyśleć — odparła ze sztucznym uśmiechem.

Thompson poczuł, że jego serce zaczyna bić coraz szybciej. Jo wyglądała tak bezbronnie, tak krucho.

— To wstyd, że Keith wciągnął panią w tę aferę z listem. Co za pomysł, żeby pisać do Rosjan!

— On im nie wyjawił nic tajnego — wybuchnęła.

— Ale Marynarka myśli inaczej.

— On jest zupełnie w porządku — upierała się. — Nie zrobiłby niczego, co mogłoby komuś zaszkodzić.

— Chamberlain też nie zrobił — zaśmiał się Thompson.

— Kto?

— Neville Chamberlain, brytyjski premier, który ugiął się w Monachium przed żądaniami Hitlera.

— Och — szepnęła. — Historia.

Nagle Thompson poczuł się bardzo stary.

Głowili się jeszcze przez godzinę nad komputerowymi wydrukami, ale Thompson nie mógł się skoncentrować. Miał natomiast ochotę zająć się Jo. W końcu olbrzymim wysiłkiem woli odsunął się od biurka i wstał.

— Słuchaj, dziecko. Idź lepiej do domu — rzekł do niej. — Ja tu zostanę i może rano będę już wiedział, o co w tym wszystkim chodzi.

Spojrzała nań zaniepokojona.

— Zostanę tu i będę panu pomagała…

— Nie — rzekł stanowczo i z desperacją. — Proszę jechać do domu i przespać się. Zadzwonię do żony i powiem jej, żeby utuliła dzieciaki i zostawiła gdzieś kolację dla mnie. Pani wie, że mam trójkę dzieci?

— Tak, wiem.

— No to proszę jechać. Zobaczymy się jutro.

Wstała z krzesła powoli, jakby niechętnie, i skierowała się ku drzwiom.

— Sprawdzę jeszcze zapisy przyrządów na dole — powiedziała.

— Doskonale, Jo. Dobranoc.

Przez długą chwilę wpatrywał się w drzwi, w których zniknęła, po czym podniósł słuchawkę i zadzwonił do żony. Numer był jednak zajęty. „Nancy i jej cholerne przyjaciółki” — pomyślał zniechęcony. Pochylił się nad wydrukami, próbując zapomnieć o Jo, gdy nagle usłyszał jej głos:

— Doktorze Thompson!

Podniósł wzrok znad papierów i zobaczył ją znowu w drzwiach swego pokoju. Na jej twarzy malował się wyraz troski i zaskoczenia zarazem.

— Co się stało? — zapytał.

— Sygnały z Jowisza… — powiedziała, z trudem łapiąc oddech. — Już ich nie słychać!

— Co takiego? — Wyskoczył jak z procy ze swego krzesła i okrążywszy biurko, pośpieszył z Jo na dół.

Duża sala obserwatorium była dziwnie spokojna. Oprócz nich nie było w niej nikogo, gdyż nocna zmiana miała przybyć dopiero za godzinę. Duże szafy z aparaturą elektroniczną buczały cicho, jedna do drugiej. Ale pisaki urządzeń rejestrujących przestały drgać i kreśliły już tylko linie proste.

Thompson okrążył biegiem wyspę biurek w środku sali i chwyciwszy pierwsze lepsze słuchawki, włączył ich wtyczki do gniazdka w jednej z szaf. Przyłożył jedną słuchawkę do ucha i cały zamienił się w słuch.

Na próżno.

Słychać było jedynie syk promieniowania tła, tak jakby wszechświat podśmiewał się z niego. Sygnały przestały dochodzić.

ROZDZIAŁ XVI

Dziś wieczorem byłem świadkiem jednego z największych błędów politycznych wszechczasów. Prezydent Stanów Zjednoczonych, używając gorącej linii, poinformował premiera Rosji Radzieckiej, że usiłujemy nawiązać kontakt z pozaziemskim statkiem kosmicznym, który odkryliśmy w pobliżu Jowisza.

Premier udawał, że nie jest zdziwiony tą wiadomością. Powiedział, że radzieccy naukowcy również zajmują się tym problemem. Prezydent zaproponował stworzenie wspólnego programu badań, w którego ramach nastąpiłaby wymiana naukowców, informacji i wspólne korzystanie z placówek naukowych obu krajów. Premier aż zaśmiał się z radości i powiedział, że bardzo mu się to podoba.

Jakże by inaczej! Lepiej nie mógłby sobie wymarzyć. A tymczasem ta odrobina poparcia, którą prezydent cieszył się w Kongresie, zostanie partii zabrana, gdy parlamentariusze dowiedzą się, że wydaje on Sowietom nasze największe tajemnice naukowe. W imię pokoju i braterstwa!

Wygląda teraz na to, że nie mam innego wyjścia, jak spróbować wyrwać mu nominację partii. Muszę potraktować bardzo poważnie te spotkania przedwyborcze. To jest jedyna nadzieja dla partii w listopadzie.

Z prywatnego dziennika WALDENA C. VINCENNESA, Sekretarza Stanu

Kardynał Otto von Friederich, zgrzytając z bólu zębami, rozpoczął wspinaczkę po marmurowych schodach, prowadzących do rezydencji papieża. W oczach posłańców i duchownych, sunących korytarzami Watykanu w wiecznych interesach Świętej Matki-Kościoła, kardynał wydawał się być wzniosłym symbolem surowości i godności; milczący, majestatyczny, spowolniony, być może przez wiek i artretyzm, ale jak z obrazka wycięty książę Kościoła, ze swymi białymi włosami, ascetyczną twarzą i w falbaniastych czerwonych szatach.

Kardynał von Friederich wiedział, co robi. Jego siła w Watykanie była iluzoryczna. Ten nowy papież nie miał czasu dla starego człowieka, przywiązanego do tradycji i dawnego sposobu myślenia. Jego audiencje u Ojca Świętego były już dziś bardzo formalne. Dni jego świetności i prawdziwej siły należały do przeszłości.