Gdyby tysiąc słońc rozbłysło nagle na niebie, ten splendor można by porównać do promienności Najwyższego Ducha.
Sekretarz smutnym wzrokiem kontemplował przez okna swej limuzyny szary pejzaż zimowego poranka.
— Wiesz chyba — odezwał się niskim, zmęczonym głosem — że jestem umierający.
Georgij Borodiński westchnął głęboko.
— Towarzyszu sekretarzu, proszę nie mówić takich rzeczy.
Sekretarz generalny niezgrabnie odwrócił się na siedzeniu i spojrzał w oczy swemu protegowanemu. Mimo włączonego grzejnika limuzyny obaj mężczyźni mieli na sobie ciężkie, ciemne palta i futrzane czapy.
— Czemu nie? Skoro to prawda — powiedział z bladym uśmiechem.
— Ale przecież…
— Boisz się, że w samochodzie jest podsłuch? Że kandydaci na moje miejsce mogą nie wytrzymać i zechcą skrócić moje cierpienia? — Zaśmiał się suchym, chrypliwym śmiechem.
Borodiński nie odpowiedział. Według kryteriów obowiązujących w kręgach kremlowskiej elity był on przy swej ledwie przekroczonej pięćdziesiątce człowiekiem całkiem młodym. I tak zresztą wyglądał. Jego przerzedzające się włosy były wciąż ciemne, a ciało jędrne i sprężyste. Dzięki ofiarnej, wytrwałej pracy wybił się z szeregów zwykłych funkcjonariuszy partyjnych — mało efektowny, pozornie bez większego polotu i wydawałoby się także, bez większych ambicji. Jednakże Borodiński już przed dwudziestu laty dostrzegł dla siebie szansę awansu u boku człowieka, który dziś był sekretarzem generalnym partii i prezydentem Związku Radzieckiego. Służył mu przez cały ten czas wytrwale, jak najwierniejszy poddany.
A teraz, w obliczu choroby swego pana, był już tylko o krok od pozostania sekretarzem generalnym. Należało jedynie wymanewrować wszystkich innych pretendentów do tej roli w walce, na jaką się zanosiło po śmierci mistrza.
— Czy wiesz, dlaczego wyjechaliśmy w to zimno i w ten śnieg, zamiast siedzieć sobie w mym przytulnym gabinecie? — zapytał sekretarz generalny.
— Sądzę, że tak — odparł Borodiński.
Sekretarz, robiąc gest w stronę kierowcy za kuloodporną szybą, wyjaśnił:
— On jest Tatarem zza Bajkału. Sprawdza codziennie samochód, zanim do niego wsiądę. Nie musimy się obawiać, że nas ktoś podsłucha.
— Rozumiem.
— Muszę tu prowadzić życie rzymskiego cesarza, w otoczeniu mych strażników pałacowych, którzy wszyscy są cudzoziemcami, barbarzyńcami, rzec można, lojalnymi wobec mnie osobiście i tylko wobec mnie. Przyjemny stan rzeczy u przywódcy państwa marksistowskiego, nieprawdaż?
— Każdy wielki lider ma swych wrogów, towarzyszu sekretarzu. Zarówno na zewnątrz, jak i wśród swoich.
Sekretarz lekko podniósł brew.
— Skoro wszyscy ludzie na Kremlu są dobrymi marksistami, dlaczego potrzebuję aż takiej ochrony?
Borodiński zorientował się, dokąd zmierza jego szef.
— Nie wszyscy oni są dobrymi marksistami — rzekł. — Nawet niektórzy ludzie w Prezydium i Komitecie Centralnym mają swoje… wady.
Sekretarz smutno skinął głową.
— A teraz — powiedział — jeśli chodzi o ostatnią ofertę amerykańskiego prezydenta.
Nagła zmiana tematu zaskoczyła Borodińskiego. — Ale cóż to ma wspólnego z…?
Sekretarz generalny klepnął swego ulubieńca w kolano i serdecznie się roześmiał.
— Nie wiesz, o co chodzi, prawda? Będziesz się jeszcze musiał nauczyć paru rzeczy na temat sztuki rządzenia. — Jego śmiech stopniowo przeszedł w świszczący kaszel.
Borodiński siedział w milczeniu, zalewany na przemian falami smutku i strachu. No i niecierpliwości. Nie dawał jednak tego po sobie poznać, czekając, aż jego mistrz odzyska znów zdolność normalnego oddychania.
— Mówiłem — podjął swą myśl sekretarz, wycierając wargi i podbródek lnianą chusteczką — że amerykański prezydent wyszedł z czymś, co wygląda na nową, wielkoduszną ofertę.
Borodiński skinął głową.
— Zaproponowali nam, byśmy wysłali grupę naukowców do ich bazy na Pacyfiku. Zdaje się na atolu Kwajalein.
— Tak — potwierdził sekretarz. — Według informacji naszego wywiadu, amerykańska oferta wygląda na szczerą. Ich prezydent chce wykorzystać ten… pozaziemski statek jako symbol w zacieśnianiu współpracy między naszymi krajami.
— Pomimo tego, co zrobili w ciągu ostatnich dwu lat?
— Może z powodu tego, co zrobili w ciągu ostatnich dwu lat. Zdali sobie wreszcie sprawę z jałowości swej polityki twardej ręki.
Borodiński przez chwilę zastanawiał się nad tą możliwością, po czym zapytał:
— Przyjmiecie ich ofertę, towarzyszu sekretarzu?
— A ty co byś zrobił? — Sekretarz nachylił się ku swemu pomocnikowi.
Borodiński zdał sobie sprawę, że jest poddawany próbie mającej wykazać, czy się nadaje, by przejąć stanowisko po mistrzu. Opanował strach ściskający mu gardło, ukrył głęboko w sercu z dawna powstrzymywaną ambicję.
— W łonie Prezydium istnieje silna opozycja wobec otwierania się na Zachód — powiedział wolno. — Idea współpracy z kapitalistami wzbudzi głębokie oburzenie naszych bardziej konserwatywnych towarzyszy.
— Tych samych towarzyszy, którzy domagali się, abyśmy wkroczyli do Afganistanu — mruknął sekretarz — ale nie myśleli wtedy, jak trudno będzie się stamtąd wycofać.
— To prawda — przytaknął skwapliwie Borodiński. — Przysporzyli nam niemało kłopotów.
— A ponadto — powiedział z naciskiem sekretarz generalny — istnieje w łonie prezydium silna presja, byśmy przyjęli amerykańską ofertę.
Borodiński skinął głową i pogłaskał swą szpiczastą, leninowską bródkę.
— Dowiedziałem się, że Narody Zjednoczone są również zainteresowane amerykańskim programem — mówił. — A ONZ z pewnością wciągnie do niego Chiny.
— A wtedy zostalibyśmy na lodzie, gdybyśmy odmówili współpracy, prawda?
— Ale idąc na współpracę, rozjuszymy niektórych bardzo mocnych członków Prezydium. Nie mówiąc już o Armii Czerwonej.
Sekretarz uśmiechnął się doń zagadkowo.
— Ładny problemik, nieprawdaż? — rzekł. — Jak byś sobie z nim poradził?
Borodiński pogrążył się w myślach. Limuzyna mknęła szosą w ciszy szarego, zimowego poranka — daleko poza blokami i domami przedmieść Moskwy, poza zasięgiem zainstalowanych na dachach, kierunkowych mikrofonów i laserowych magnetofonów, które mogą nagrać treść prowadzonej w jadącym samochodzie rozmowy na podstawie drgań szyb pod wpływem wypowiadanych słów. W końcu Borodiński zdecydował się, co powiedzieć.
— Sądzę, że nie mamy alternatywy — rzekł. — Musimy przyjąć amerykańską ofertę. W przeciwnym razie zostaniemy w tyle za nimi i za innymi. Oni mogą uzyskać ogromną ilość informacji od tego obcego statku… — Chciał powiedzieć jeszcze coś więcej, lecz wyraz ukontentowania na twarzy sekretarza generalnego podpowiedział mu, że powinien przestać mówić.
— Dobra, uczciwa, bezpośrednia decyzja. — Stary dygnitarz poklepał go znowu po kolanie. — A teraz pozwól, że ci udzielę krótkiej lekcji polityki. Bardzo ci się przyda.
Borodiński usiadł prościej w swoim siedzeniu.
— Pozostało mi już niewiele życia — ciągnął sekretarz. — Tak twierdzą lekarze i wie o tym każdy członek Politbiura czy Prezydium. Obecny okres jest bardzo niebezpieczny, zarówno dla mnie, jak dla ciebie.
Borodiński skinął głową, nie ufając swemu głosowi na tyle, aby powiedzieć choć słowo. Tymczasem sekretarz przymknął swe znużone oczy.