Выбрать главу

— Całkiem słusznie zauważyłeś — odezwał się po chwili — że jeśli przyjmiemy amerykańską ofertę współpracy, rozjuszy to niektórych naszych najbardziej twardogłowych towarzyszy. Mogą wpaść w taki gniew, że zechcą…hm… przyspieszyć moje zejście.

— Nigdy się nie ośmielą!

— Ależ tak, ośmielą się — zapewnił go sekretarz z ponurym uśmiechem.

— Nie byłby to pierwszy wypadek, gdy pan Kremla przed czasem trafił do grobu. Ani coś, co zdarzało się tylko carom.

Borodiński zrobił grymas, by wyglądało, że jest zaszokowany tym, co usłyszał.

— Ale jeśli zastawimy zawczasu sidła na tych niecierpliwych, małą pułapkę, aby ich złapać pod zarzutem zdrady, wtedy będziemy mogli oczyścić Kreml ze wszystkich gwałtowników, a ja przeżyję resztę mych dni w spokoju, nie w otoczeniu zdrajców i skrytobójców.

Borodiński znów pogłaskał swą bródkę.

— A więc decyzja, by przyłączyć się do Amerykanów w badaniach tego pozaziemskiego statku…

— Jest oczywiście przynętą do naszej pułapki — dokończył za niego sekretarz.

— Ależ to genialne! Po prostu genialne! Nic dziwnego, że byliście sekretarzem przez wszystkie te lata.

Na ustach sekretarza zagościł przelotny uśmiech.

— To nie wszystko, co mam ci do powiedzenia — rzekł.

— Tak jest, towarzyszu sekretarzu.

— Skoro mamy nawiązać kontakt z innymi, inteligentnymi istotami, chciałbym, aby to nastąpiło jeszcze za mego życia. Byłoby to naprawdę ukoronowaniem mojej kariery, gdyby Związek Radziecki mógł nawiązać ten kontakt sam, bez pomocy Zachodu.

— Ale w jaki sposób…?

— Musimy zrobić rzecz następującą…

Sekretarz przysunął się jeszcze bliżej do swego powiernika, tak blisko, że Borodiński poczuł woń leków w jego oddechu.

— Proszę mówić — rzekł w napięciu Borodiński.

— Poślemy na tę wyspę niewielką grupę naszych naukowców. Będą pracowali razem z Amerykanami. Będzie oczywiście wśród nich parę osób z naszego wywiadu. Naszych łączników. Moich łączników.

— Rozumiem. Oczywiście.

Podczas gdy naukowcy będą badali z daleka ten kosmiczny pojazd, przygotujemy do startu jedną z naszych największych rakiet nośnych, tak aby móc wysłać nasz statek na spotkanie z tamtym pojazdem, gdy będzie się zbliżał do Ziemi.

— Ach, teraz rozumiem…

— Nasi naukowcy na Kwajalein będą mieli obowiązek informowania nas o wszystkim. Gdy nadejdzie odpowiedni moment i jeśli w ogóle nadejdzie, wyślemy naszych kosmonautów, by powitali przybyszów z kosmosu. — Przerwał i odetchnął głęboko przy akompaniamencie świstów w piersiach. — Albo…

— Albo? — zapytał nieśmiało Borodiński.

— Albo zniszczymy ten obcy statek pociskiem z głowicą termojądrową. O ile oczywiście zajdzie taka potrzeba.

Borodiński poczuł coś, niby uderzenie prądu elektrycznego.

Twarz sekretarza generalnego była poważna.

— To jest coś, czego naukowcy nie potrafią zrozumieć — ciągnął. — A przecież ten intruz z kosmosu może mieć wobec nas wrogie zamiary. Musimy więc być przygotowani do obrony.

— Ale to jest… to jest tylko jeden mały statek.

— Nie, mój drogi. — Sekretarz generalny potrząsnął głową. — To jest tylko pierwszy taki statek.

— Dokąd? — spytał Markow mrugając oczami.

— Na Kwajalein — odparła Maria. — Powiedzieli mi, że to wyspa na środku Oceanu Spokojnego.

— Tam nas wysyłają? W jakim celu? — Zerknął na sprzęty wypełniające ich pokój gościnny: szafy z książkami, wygodne fotele, starą lampę z brązu, którą odziedziczył po matce.

— Najpierw wysłali mnie do tego obserwatorium pośrodku stepu, a teraz… gdzie to ma być?

— Kwajalein — odparła Maria zdecydowanie.

Była wciąż w swym mundurze, ale przyciskała do piersi dwie duże torby, pełne wiktuałów. Nie zadała sobie nawet trudu, żeby je postawić na podłodze, zanim przekaże mężowi najświeższą wiadomość.

— O, nie! — zaprotestował Markow, czując, że huczy mu w głowie.

Chwycił najbliższe krzesło i usiadł ciężko na nim, nie zważając na stojącą wciąż żonę.

— Nie mogę tam jechać! Nie jestem podróżnikiem! Musisz im to dać do zrozumienia. Chcę zostać tu, gdzie jestem, w domu…

— Ha! — wykrzyknęła, ale jej okrzykowi nie towarzyszył uśmiech. Podniósł na nią wzrok, a ona nie spiesząc się i pozostawiając na dywanie śnieg, skierowała się do kuchni.

— Chcesz zostać w domu? — rzekła, przedrzeźniając go piskliwie. — A gdzie byłeś wczoraj wieczorem? Nie było cię tu nawet dziś rano, kiedy wychodziłam do pracy.

— Na pewno nie byłem na wyspie tropikalnej — zawołał za nią.

— Więc gdzie byłeś?

— W biurze. Pracowałem do późnych godzin, a potem przespałem się na kozetce. Wolałem to, niż przedzierać się znów przez zaspy do domu. Wiesz przecież, że autobusy przestają kursować o północy.

— Spałeś na kozetce — gderała za progiem kuchni. — Z kim?

— Z tomem ludowych opowieści armeńskich, które muszę przetłumaczyć przed końcem semestru — wybuchnął. — Twoi przełożeni wymagają, bym dla nich tygodniami pracował, lecz nie przydzielają mi nikogo do pomocy.

Maria podeszła do drzwi kuchni z woreczkiem cebuli w dłoniach.

— Byłeś całą noc z jakąś zdzirą. Dzwoniłam do twojego biura, gdy wróciłam z pracy.

— Naprawdę, Mario, nie złapiesz mnie tym razem tak łatwo — powiedział, siląc się na uśmiech. — Byłem w biurze przez całą noc. Wcale nie dzwoniłaś.

Patrzyła nań długo bez słowa.

— Naprawdę tam byłem, Mario — mówił. — Sam jeden.

— I spodziewasz się, że w to uwierzę.

— Oczywiście. Czy okłamałem cię kiedyś, moja droga?

Na jej twarzy odmalowała się frustracja, której nie potrafiła wyrazić słowami. Odwróciła się i znów zniknęła w kuchni. Markow usłyszał, jak otwiera drzwiczki szafek, a potem dobiegło go stukanie wysypywanych z torby puszek.

„Na pewno coś stłucze” — pomyślał. Westchnął i podążył w stronę kuchni.

— Kwajalein? — zapytał.

Maria stała akurat na palcach, układając puszki z sokiem pomidorowym w szafce nad kuchnią gazową.

— Tak, Kwajalein — powtórzyła jak echo.

— Pozwól, niech ja to zrobię — powiedział, wciskając się obok niej między lodówkę i kuchnię gazową, po czym wziął do ręki dwie puszki, aby je postawić na jednej z najwyższych półek.

— Nie tam! — zawołała gniewnie i wyrwała mu z rąk puszki. — Tu jest ich miejsce.

Patrzył, jak stawiała je tam, gdzie chciała, aby leżały. Potem wziął z jej rąk dwie inne puszki i postawił je równo na najwyższej półce.

— Dlaczego muszę jechać na Kwajalein? — spytał. — Dlaczego nie mogę zostać w domu?

— Bułaczow bardzo zabiega o twój udział. Akademia wysyła ekipę naukowców do badań tego obiektu. Będą pracowali razem z Amerykanami.

— A on sam też tam pojedzie?

— Nie.

— Tak myślałem.

— Ale ty pojedziesz.

Markow oparł się o drzwi kuchennej spiżarni.

— Ale ja nie mam co wnieść do ich badań nad tym problemem! Czyż nie rozmawialiśmy już raz na ten temat?

— Będzie tam amerykański astronauta, Stoner.

— Ach, ten mój korespondent.

— Właśnie. Zna ciebie dzięki twojej reputacji. Dlatego Bułaczow wytypował ciebie do tej ekipy.

— Nie powinienem był nigdy napisać tej książki — mruknął Markow.