Stoner zauważył, że twarz Anglika miała odcień woskowożółty, a jego oczy były głęboko zapadnięte.
— Jest pan chory? — spytał.
— Właściwie nie wiem, co mi jest — odparł Cavendish z bladym uśmiechem.
— Powinien pan pójść do lekarza.
— Tak, niewątpliwie — rzekł wymijająco.
Oddalił się i pozostawił Stonera stojącego przy stole w sali konferencyjnej.
Stoner odprowadził go oczami i dostrzegł Markowa, który z posępną twarzą zbliżał się ku drzwiom wyjściowym. Ruszył w jego stronę, omijając porozstawiane krzesła.
— Profesor McDermott myli się — rzekł Rosjanin, gdy obaj stali już w kolejce do wyjścia. — Musimy być przygotowani do wysłania kosmonauty, aby zbadał ten statek. To nie jest żaden naturalny obiekt. Czuję to przez skórę.
— Uczucia nie liczą się w interesach — zauważył kwaśno Stoner. — Tylko dowody.
— Ale dlaczego McDermott tak się przy tym upiera?
— Bo wie, że gdyby doszło do tej misji, ja będę naturalnym wyborem, jako ten, kto wzleci na spotkanie. A on nie może znieść, że jestem taki odważny.
— To jeszcze nie jest powód.
— Dla niego jest — rzekł Stoner.
— Nie możemy pozwolić, aby dopiął swego. Musimy być śmiali. Rewolucyjni!
Stoner oparł się o futrynę drzwi, poczuwszy nagle zmęczenie i wyczerpanie.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — spytał.
— Musimy zorganizować nasz własny program spotkania w kosmosie Z pominięciem McDermotta.
Stoner roześmiał się.
— W jaki sposób moglibyśmy tego dokonać?
— Nie jestem jeszcze pewny — wyznał Markow. — Ale sądzę, że możemy zacząć agitować we dwóch i stopniowo pozyskiwać innych. Tak jakbyśmy tworzyli jakiś podziemny, rewolucyjny ruch.
Mimo żartobliwego tonu, twarz jego była poważna.
— Musielibyśmy mieć kogoś w ośrodku komputerowym, kto by nas na bieżąco informował o torze tego statku — pomyślał głośno Stoner.
Markow uśmiechnął się.
— Mam odpowiednią osobę — rzekł — Amerykankę. Nazywa się Jo Camerata.
— Jo? — Stoner ostro spojrzał na Rosjanina. — Nie, ona nie będzie ze mną współpracowała.
— Ale ze mną będzie — zapewnił go Markow.
Stoner poczuł, że wzbiera w nim fala gniewu. Zdołał się jednak opanować. Udając, że nic go to nie obchodzi, rzekł:
— W porządku, niech więc pan z nią współpracuje.
Twarz Stonera musiała jednak coś Markowowi powiedzieć, gdyż zaczął się uważnie przyglądać Amerykaninowi.
— A więc to pan nim jest? — rzekł powoli.
— Kimże miałbym być? — spytał Stoner oschle.
— Pan ją kocha.
— Nie. — Stoner potrząsnął głową.
— Więc dlaczego ma pan taką minę, jakby ktoś pana pchnął nożem w brzuch?
— Słuchaj, Markow…
— Mam na imię Kirył.
— W porządku, Kirył. Parę miesięcy temu było coś między nami, ale to już skończone. Umarło.
— Ale wciąż macie moc zadawania sobie nawzajem cierpień.
— Nawzajem? Czy ona cierpi?
Markow smutno skinął głową.
— Z mojego powodu?
— Najwyraźniej tak.
Stoner usiłował wyciągnąć jakieś wnioski z tego, co usłyszał, ale nie mógł sobie nic skojarzyć.
— Nic z tego nie rozumiem — mruknął wreszcie.
— Ani ja — powiedział Markow wzdychając. — Bo ja, proszę pana, kocham ją do szaleństwa, ale widzę, że to mi nie wyjdzie na dobre. Przypuszczam, że być może pan również kochają do szaleństwa, ale nie ma pan odwagi, aby się do tego przyznać.
Stoner nic nie odpowiedział. Czuł się tak, jakby w jego mózgu nastąpiło krótkie spięcie. Nic nie przychodziło mu do głowy.
— No cóż. — Markow smutno się uśmiechnął. — Poproszę ją, aby dołączyła do naszego rewolucyjnego podziemia. To przynajmniej da mi moralne prawo, aby z nią czasem porozmawiać.
Oddalił się, pozostawiwszy Stonera w drzwiach sali z jego wątpliwościami, nadziejami i obawami.
ROZDZIAŁ XXVI
Poszukiwanie inteligencji pozaziemskiej w ramach programu SETI to idea, której czas musiał nadejść. Przed dziesięciu laty jedynie garstka naukowców zajmowała się tym zagadnieniem ale nie prowadzono żadnych poszukiwać, a o SETI wiedział mało kto Jednakże dziś w program ten zaangażowanych jest setki naukowców, a kilkanaście obserwatoriów radioastronomicznych na całym świecie prowadzi aktywne poszukiwania. Poświęca się tej sprawie coraz więcej uwagi…
Ziemia jest kolebką ludzkości i choć jesteśmy jeszcze bardzo młodą, rozwijającą się cywilizacją — wciąż pozostającą w swej kolebce — dojrzeliśmy na tyle, aby choć zerknąć poza tę kolebkę i nabyć kosmicznej perspektywy. Jedynie poprzez uzyskanie prawdziwego obrazu samych siebie, tak jak odnosimy się do innych planet, do gwiazd naszej galaktyki, do całego wszechświata — będziemy mogli osiągnąć pełną dojrzałość. SETI jest przeto pierwszym krokiem w kierunku wydoroślenia ludzkości…
Jo schodziła po schodach w drodze ze swej pracowni na parter ośrodka komputerowego, gdy jej wzrok padł na doktora Cavendisha stojącego nieruchomo na samym dole klatki schodowej.
Ze zdziwieniem stwierdziła, że wygląda on znacznie starzej niż jeszcze przed paroma tygodniami, kiedy przybyli na wyspę. Jego cera była żółta jak wosk, a ubranie wisiało jak worek na jego wychudzonym ciele, Podkrążone, zapadłe oczy świadczyły, że musi cierpieć na bezsenność.
— Czy czuje się pan dobrze, doktorze? — spytała podchodząc do niego.
Zamrugał oczyma i spojrzał na nią tępo.
— Ach, tak… panno… — Jego głos ścichł i zamarł.
— Camerata. Jo Camerata. Pracuję tutaj w sekcji komputerów.
— Ach, tak, oczywiście — rzekł zmieszany. — Jakiż głupiec ze mnie, że pani nie poznałem.
— Czy mogłabym panu w czymś pomóc? Potrząsnął lekko głową.
— Właśnie wyszedłem z cotygodniowej narady z profesorem McDermottem i zbieram siły, zanim odważę się znowu wyjść na słońce.
— Tu wewnątrz jest znacznie przyjemniej — zgodziła się.
— Nie znoszę upału. Wydaje mi się, że wpływa bardzo niekorzystnie na moje zdrowie.
— A czy pana biuro jest klimatyzowane?
— Och, tak. Dostałem bardzo przytulny pokoik w ośrodku elektronicznym. W oknie jest nowiutki klimatyzator. Zamraża mi herbatę na stole, gdy go włączę na cały regulator. Ale bardzo mnie męczy droga do biura.
Muszę dwukrotnie w ciągu dnia przemierzać pół mili w takim słońcu…
Twarz Jo ożywiła się.
— A czy nie mógłby pan popracować sobie w moim biurze przez następną godzinę lub coś w tym rodzaju? — spytała. — Aż słońce zejdzie niżej i popołudniowa bryza złagodzi upał?
— W pani biurze? Och, nie mógłbym. Wszystkie moje papiery i rzeczy…
Jo wzięła go pod ramię i poprowadziła schodami w górę.
— Dane, z których pan korzysta, są w pamięci głównego komputera, nieprawdaż? Może pan korzystać z mojego wyjścia komputerowego i klawiatury, równie dobrze, jak ze swojego.