— Nigdy o tym nie pomyślałem.
Uśmiechnęła się do niego.
— Pan jest przyzwyczajony do papierkowej roboty — rzekła — a moje pokolenie używa już tylko komputerów. Wszystko, czego pan potrzebuje, może pan uzyskać na ekranie monitora komputerowego.
— Tak, ale w ten sposób wywłaszczę panią z pani biura.
— Ja mogę pracować wszędzie — zapewniła go Jo, gdy już byli na górze. — Proszę się tym nie martwić. U mnie będzie panu znacznie wygodniej.
— To jest niezwykle miłe z pani strony.
Gdy weszli do jej pracowni, Jo posadziła starego naukowca za swoim biurkiem i pokazała mu, jak przywołać na ekran wszystko, co mu jest potrzebne.
— To jest wspaniałe — powiedział zachwycony.
— Mam tu nawet czajnik i mogę zaparzyć panu amerykańskiej herbaty o ile, oczywiście, nie ma pan nic przeciwko temu.
— Ma pani na myśli te woreczki? — Jego uśmiech nieco zbladł.
Skinęła głową.
— Jeśli będzie panu czegoś potrzeba, będę w holu głównym na dole. My to nazywamy „jamą”.
— A jest tu też wahadło? — spytał Cavendish z zagadkowym uśmiechem.
— Wahadło? Jak w zegarze?
— Jak w opowiadaniu „Jama i wahadło” Edgara Allana Poe’a.
Jo potrząsnęła głową.
— Nie sądzę… och, zaraz. Czy Vincent Price nie nakręcił filmu o takim tytule?
„Amerykańskie wykształcenie” — pomyślał Cavendish ze smutkiem.
Wymienili jeszcze kilka zdań, po czym Jo zostawiła go samego, a sama zeszła na dół, czując się, jak dobra córka. Cavendish bawił się przez kilka minut komputerem z dużym zadowoleniem, lecz zaraz dostał tak silnego bólu głowy, że omal nie zemdlał przy jej biurku.
W Waszyngtonie była niemal północ, ale okna Zachodniego Skrzydła Białego Domu były wciąż oświetlone. Dyskretnie podświetlone pomniki przywódców narodu jarzyły się w ciemności nocy, choć ulice centrum były zupełnie wyludnione. Ostrzeżeni zawczasu turyści woleli pozostać w swych hotelach do wschodu słońca i nie narażać się na napady nocnych rabusiów.
Jednakże smukły, nowoczesny gmach NASA był niemal zupełnie ciemny. Paliły się jedynie światła w kilku biurach. Jedno z nich należało do zastępcy dyrektora kosmicznych lotów załogowych, doktora Kennetna Burghara.
Jerry White bez pukania pchnął lekko drzwi i uśmiechnął się do swego szefa, ledwie widocznego zza stosu papierów.
— Jezu Chryste, myślałem, że jestem jedynym nocnym Markiem — rzekł wesoło.
— Cięcia budżetowe — mruknął Burghar. — OBM chce obciąć następnych dwadzieścia milionów z naszego budżetu.
Uśmiech White’a przygasł.
— Wybacz, że podaję ci lewą rękę — rzekł. — Potrzebuję prawej, żeby podpisywać czeki dla bezrobotnych astronautów.
— To nie jest wcale śmieszne, Jerry.
— Chciałbym, na Boga, żeby tak było — wyrzucił z siebie White.
Burghar odsunął nieco swe krzesło od biurka, przechylił się do tyłu i przetarł oczy. Był bez krawata, a rękawy jego koszuli były podwinięte. Brzeg jego stołu ozdabiały — niby swoista, martwa natura — nie dojedzony kawałek pizzy i na wpół pusty, papierowy kubeczek czarnej kawy.
— Co ty tu robisz tak późno w nocy? — spytał White’a.
— To samo co ty — odparł zapytany i ciężko usiadł na plastikowej kozetce pod ścianą. — Próbuję odwalać robotę facetów, którzy już zostali wylani.
— Czasem zastanawiam się, czy gra jest warta świeczki. Skoro oni w Senacie i w Izbie mają to wszystko w nosie, jaki jest sens, żebyśmy się zaharowywali na śmierć?
— Bo my się lubimy poświęcać dla sprawy.
— Ale nie dla byle czego.
— Może masz rację — odparł White, wzruszając ramionami — Chyba nie przyszedłeś tutaj, aby dyskutować o polityce finansowej?
— Nie. — White wyciągnął z kieszeni marynarki jednostronicowe memorandum i wręczył je szefowi.
— Co to jest?
— Z Biura do Spraw Nauki i Techniki. Sally Ellington i ci geniusze z Zachodniego Skrzydła muszą znów ćpać marihuanę.
Burghar przebiegł szybko wzrokiem memorandum.
— Misja załogowa na odległość cztery razy większą niż do Księżyca? — Pytał wytrzeszczając oczy. — Czy oni powariowali?
— Nic o tym nie wiem. Biały Dom nalega, aby szybko zbadać i zaopiniować tę sprawę.
— Dobrze, że nie chcą, żeby od razu przygotować sprzęt — rzekł gniewnie Burghar. — To zajęłoby z dziesięć lat.
— Ken, ja nawet nie mam ludzi, żeby to zbadać na papierze. Gdzie znaleźć siłę roboczą do takiego…?
— Przede wszystkim nie siłę roboczą, ale personel. A ponadto trzeba mieć pozytywne nastawienie. Pamiętasz, czego się uczyłeś, zanim tu przyszedłeś? A skoro memorandum przychodzi aż z Białego Domu, znajdziesz odpowiednich pracowników.
— Ale co to ma być za lot? Napisali tylko, że jakieś rendez-vous z bliżej nieokreślonym obiektem.
Burghar wzruszył ramionami.
— Chcą to utrzymać w tajemnicy. Pewnie to jakaś operacja wojskowa.
— Założę się, że ta nasza opinia trafi u nich do najgłębszej szuflady i pokryje się kurzem. Tak jak inne. Po co sobie tym zawracać głowę?
— Cóż mogę powiedzieć?
White nachylił się w stronę swego szefa i nieco zniżył glos.
— Ken… jest pewna sprawa — rzekł. — Chodzą słuchy o jakimś obcym statku, odkrytym daleko w przestrzeni. Czy to mogłobyłoby być to?
Burghar przeczesał palcami swe przerzedzające się włosy.
— Idź i zapytaj o to w OSTP. Oni mi nic nie powiedzą, ale ciebie lubią bardziej, bo lepiej grasz w tenisa.
— Czemu nie? A Sally Ellington bez przerwy ciągnie mnie do łóżka. — White powiedział to w zamyśleniu, bez cienia uśmiechu. — Ale na poważnie, Ken — odezwał się po chwili milczenia. — Jak ja im zaopiniuję taką cholerną sprawę bez całego sztabu ludzi? I jaki jest tego sens? Przecież nie mamy sprzętu, żeby wysłać ludzi na odległość cztery razy większą niż do Księżyca!
— Jasne, że nie mamy. Dlatego zrób jakąś głupawą analizę i przekaż opinię, skoro tego chcą. Nie podniecaj się tym za bardzo.
— Ale to nie jest chyba statek pozaziemski?
— No, coś takiego! — jęknął Burghar. — Uważaj, żebyś jutro nie zobaczył latającego talerza przed swoim domem.
— W porządku… W takim razie odłożę na później zapotrzebowanie Sally na dziecko.
— Dobrze, zrób tak. I naucz się mówić „personel” zamiast „siła robocza”. Mógłbyś mi oszczędzić wykładu na ten temat.
Cavendish podziobał trochę widelcem w swym obiadowym daniu, po czym dał za wygraną. Nawiedzały go falami nieznośne bóle głowy i stracił już nadzieję, że znajdzie na nie jakieś remedium. Po wyjściu z pracowni Jo powlókł się do przychodni lekarskiej, gdzie przez niemal dwie godziny był poddawany wszechstronnym badaniom.
— Migreny są często wynikiem emocjonalnego stresu. — Młody, ale poważnie wyglądający medyk Marynarki zlustrował jego woskową twarz okiem przedsiębiorcy pogrzebowego. — Być może za dużo pan pracuje.
Cavendish wziął wypisaną przezeń receptę, lecz gdy tylko wyszedł, zmiął ją w kulkę i wrzucił do pierwszego napotkanego kosza na śmieci.
Wiedział, że nic mu nie pomoże.
Stał teraz na stopniach prowadzących do najlepszej na wyspie restauracji (naukowcy dawali jej tylko jedną gwiazdkę, i to z minusem) i medytował, co dalej robić. Wreszcie postanowił przejść się po plaży. Bóle głowy na chwilę go opuściły, ale pamięć o nich wyzwoliła jego dawny strach, który teraz przenikał każdy jego nerw.