Выбрать главу

Czerwone słońce, niby kula roztopionego metalu, dotykało już horyzontu, a zachodnie niebo było morzem jarzącej się miedzi, ozdobionym tu i ówdzie złotymi i purpurowymi żagwiami zorzy wieczornej.

Cavendish czuł w kościach zmęczenie. Bolało go całe ciało, a oczy paliły od niewyspania. Jednakże coś zmuszało go do spaceru po plaży, która okalała całą wyspę. Szedł wolno jak ktoś szukający określonego miejsca, choć nie wiedzący, gdzie to miejsce może się znajdować. Tymczasem słońce zaszło i wyspę spowiły cienie wieczoru.

Cavendish minął nadbrzeże portowe — niby strażnik lub robot — i skierował się ku oceanicznemu wybrzeżu wyspy, gdzie rafa była blisko plaży. Potężne fale co chwila waliły się na piach.

Pod drzewami, które rosły wzdłuż plaży, ktoś na niego czekał.

— Dobry wieczór — powiedziała Maria Markowa.

— Słucham — odparł Cavendish.

Obok Marii spoczywała na piasku jej walizka z aparaturą elektroniczną, a czerwone światełko jarzyło się w ciemności.

— Raport.

Bez chwili wahania Cavendish zaczął:

— W naradzie wzięli udział: profesor McDermott, akademik Zworkin doktor Thompson…

W godzinę później wciąż siedzieli oboje na plaży. Maria była oparta o drzewo, a Cavendish siedział wyprostowany ze skrzyżowanymi nogami. Było zbyt ciemno, aby ona mogła dostrzec ból w jego oczach.

— …i on mi doradził, abym się udał do psychologa — dokończył Anglik.

— Czy to wszystko? — spytała Maria po chwili milczenia.

— Nie… jest jeszcze sprawa Schmidta.

— Schmidta? Tego Holendra?

— Tak. Chodzą po wyspie słuchy, że stał się narkomanem. Ale on był, praktycznie biorąc, bezużyteczny dla projektu.

— Powiedz mi o nim wszystko, co wiesz.

Cavendish spełnił jej życzenie.

— Ten młody człowiek mógłby jeszcze być użyteczny — powiedziała Maria po wysłuchaniu jego opowieści. — Zaprzyjaźnij się z nim. Zagraj na jego niechęci do Amerykanów. Postaraj się, aby uwierzył, że Stoner chce zabrać mu chwałę z odkrycia.

— Stoner?

— Tak, Stoner — powtórzyła dobitnie. — Jego trzeba powstrzymać.

A Schmidt może być tym, kto to zrobi.

— Nie bardzo rozumiem… — Cavendish spojrzał na nią w ciemności.

— Nie potrzeba, żebyś rozumiał. Masz tylko słuchać.

— Tak jest — rzekł pokornie Anglik.

Z trudem podniósł się z ziemi i gdy wyszedł spod drzew na światło księżyca, Maria po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że udręka zrobiła z twarzy starego naukowca śmiertelną maskę.

Zebrało jej się na płacz, ale zaraz obrzuciła samą siebie wyzwiskami za okazanie słabości i odprawiła Cavendisha niemal gniewnie. Obolały i sztywny, oddalił się wolno, nie powiedziawszy więcej słowa.

Ona była jednak dalej pod wrażeniem tego, co zobaczyła i ręce jej się trzęsły, gdy wyłączała swą maszynę i zamykała walizkę. Aparat wydał jej się cięższy niż zazwyczaj, gdy brnęła z nim po plaży do swego bungalowu.

ROZDZIAŁ XXVII

Camp David

Mały, urządzony na ludowo, pokój konferencyjny roił się od dziennikarzy. Choć nie zezwolono na transmisję telewizyjną, aparaty fotoreporterów trzaskały bez przerwy, gdy ku podium zaczął się przedzierać rzecznik prasowy prezydenta.

— W porządku — powiedział, dostosowując stojak mikrofonu do swego wzrostu. — Dzisiejsze oświadczenie brzmi następująco: „Rano prezydent przyjął śniadaniem Miejskiego Ewangelistę, pastora Williego Wilsona, który, w ramach swej ogólnokrajowej krucjaty ewangelizacyjnej przemówi wieczorem w najbliższy wtorek podczas zgromadzenia wiernych na stadionie Roberta Kennedy’ego. Pastor Wilson zaprosił prezydenta do udziału w zgromadzeniu. Prezydent zmuszony był jednak podziękować za zaproszenie z uwagi na nawał innych spraw”.

— Zupełnie jak na spotkaniach przedwyborczych — odezwał się jakiś dziennikarz półgłosem, ale dość głośno, aby cały pokój zatrząsł się od śmiechu.

Rzecznik zmarszczył brwi, po czym powrócił do oświadczenia:

— „Prezydent pogratulował pastorowi Wilsonowi jego znakomitej pracy duszpasterskiej wśród wiernych centrum. Słynne już posłanie pastora Wilsona »Obserwujcie niebo« nie było, powtarzam: nie było dyskutowane podczas spotkania”.

Rzecznik powiódł wzrokiem po dziennikarzach i fotoreporterach.

— To wszystko? — padło z sali pytanie — Tak, to wszystko. To nie jest konferencja prasowa. Nie będę odpowiadał na żadne pytania. Kopie oświadczenia będą do odebrania za mniej więcej dziesięć minut.

* * *

Stoner i Markow pożywiali się razem w messie, gdy do środka wszedł wolno Schmidt.

— Smutny przypadek — mruknął Markow, zbierając sobie łyżką zupę z brody.

— Dlaczego? — Stoner popatrzył nań zdziwiony.

— Nie słyszał pan? On spędza czas szpikując się narkotykami, zamiast pracować.

Stoner przyglądał się przez chwilę młodemu astronomowi, który stanął w kolejce przy bufecie z gorącymi daniami.

— Narkotykami? — powtórzył. — Ma pan na myśli marihuanę?

— Inne rzeczy też. Zdaje się, że jest tu spory rynek środków uspokajających… amfetaminy. — Markow potrząsnął głową z dezaprobatą.

— A więc to dlatego tak wszystkich unikał, odkąd tu przyjechał — rzekł Stoner zaciskając usta. — Może powinniśmy mu pomóc trafić do ula.

— Do ula?

— Do kryminału. To, co robi, koliduje z prawem.

— Naprawdę? — Markow sprawiał wrażenie zdziwionego. — Myślałem, że kultura narkotyków jest nieodzowną częścią dekadenckiego społeczeństwa kapitalistycznego.

— Może i tak — odparł Stoner, nie spuszczając oczu ze Schmidta. — Ale to nie znaczy, że jest usankcjonowana przez prawo.

— Kapitalistyczna obłuda.

Stoner zerknął na Rosjanina, który lekko się uśmiechał.

Gdy przeniósł znów wzrok na Schmidta, zauważył, że młody astronom stoi przy kasie z pełną tacą jadła i rozmawia o czymś z kasjerką — tubylką z Wysp Marshalla. W pewnej chwili zaczerwienił się i zostawiwszy tacę, gdzie była, szybko wyszedł z messy.

— Cóż on robi? — zdziwił się Stoner.

Markow wzruszył ramionami.

— Pewnie wydał wszystkie pieniądze na narkotyki — rzekł. — I teraz nie ma z czego zapłacić za kolację.

Edouard Reynaud siedział przy biurku w swej przyczepie kempingowej i usiłował zredagować pełen godności list do kardynała Benedetto na temat postępu prac nad projektem „Jupiter”. Pisanie wyraźnie mu jednak nie szło.

Wypuścił pióro z palców i przetarł oczy. Słowa rozmywały mu się przed oczyma, a w głowie wciąż szumiało od tego, czym naszpikowali się wraz ze Schmidtem tego wieczoru. Ponadto czuł prawdziwą awersję do pisania. „Równania są tak eleganckie i proste — myślał — a słowa tak śliskie i pełne zdradliwych pułapek.”

Zerknąwszy w okno, zdał sobie sprawę, że na zewnątrz jest już zupełnie ciemno. Jedynym oświetleniem jego przyczepy była teraz mała lampa na biurku.

„Nie zdążę na kolację — przemknęło mu przez myśl, ale zaraz się uspokoił. — Żywność na tej nędznej wyspie pomaga uniknąć grzechu obżarstwa” — mruknął do siebie.

W tej samej chwili rozległo się pukanie. Reynaud wstał i podszedł do tandetnych metalowych drzwi przyczepy. Otworzywszy je, zobaczył Schmidta. Młodzian stał ze spuszczoną głową, wyraźnie czymś zmartwiony.