Выбрать главу

— Nie mam ani centa — rzekł.

Reynaud popatrzył nań zdziwiony.

— Co takiego?

Schmidt wydawał się chwiać, chociaż jego stopy nie poruszały się.

— Jestem zupełnie spłukany — powiedział. — Wyciągnęli ode mnie wszystkie pieniądze. Nie miałem nawet na kolację.

Przypomniawszy sobie, że moskity potrafią zepsuć człowiekowi całą noc, Reynaud wyszedł na zewnątrz i zamknął za sobą drzwi.

— Czy to znaczy, że wydał pan wszystkie pieniądze i teraz nie ma pan nawet na jedzenie?

— Oni mi wszystko zabrali — upierał się młodzieniec. — Nie zostawili mi nic na życie.

— Niech pan idzie ze mną — rzekł Reynaud, biorąc go pod ramię. — Zjemy razem kolację. Naćpał się pan dość. Musi pan trochę oprzytomnieć, zanim znów pan sobie zaszkodzi.

Schmidt roześmiał się.

— Lepiej niech pan wstąpi do mnie — rzekł. — Mam trochę dobrej trawki.

— O, nie! — Reynaud pociągnął go za rękaw. — Niech pan idzie coś zjeść.

— Myślałem, że jest pan moim przyjacielem.

Objąwszy wzrokiem jego anielską twarz, w aureoli złotych włosów, Reynaud puścił jego ramię i rzekł łagodnie:

— Jestem pańskim przyjacielem. Lepszym niż ci, którzy sprzedają panu narkotyki.

Schmidt cofnął się o krok i niemal potknął się na piaszczystym gruncie.

— Niczym się pan od nich nie różni! — wybuchnął. — Niech pan sobie idzie!

Niech pan idzie precz i zostawi mnie w spokoju! Ja wiem, kto jest moim przyjacielem.

Reynaud stał obok swej przyczepy i patrzył, jak Schmidt znika w mroku nocy. Byłoby tak łatwo pójść z nim i posłużyć się narkotykami, aby go uwieść. Jednakże kosmolog oparł się pokusie. Potrząsnąwszy stanowczo głową, ruszył ku messie.

„Nie mogę mu pomóc — mruknął do siebie. — Mogę mu tylko zaszkodzić.”

Jo Camerata siedziała w ponurym nastroju przy bufecie w klubie oficerskim, a przed nią stała nie dopita szklanka drinku. Był wczesny wieczór, toteż klub niemal świecił pustkami. McDermott musiał się pewnie zastanawiać, gdzie ona jest, ale Jo nie mogła się tym razem zmusić do spędzenia wieczoru w jego towarzystwie.

Ześliznęła się z wysokiego stołka i skierowała ku toalecie. Trzej siedzący na drugim końcu bufetu oficerowie Marynarki uśmiechnęli się do niej i próbowali ją przywołać do siebie. Odwzajemniła im uśmiech i kontynuowała marsz.

Gdy w łazience zerknęła w lustro, uśmiech znikł jednak z jej twarzy. „Musisz, dziewczyno, więcej sypiać — powiedziała do siebie — bo inaczej będziesz wyglądała na czterdziestolatkę, zanim skończysz dwadzieścia pięć lat.”

Gdy znów wróciła na salę i zlustrowała wzrokiem gości, ogarnęła ją nagle śmiertelna nuda. „Wciąż ci sami ludzie, wciąż te same dowcipy” — pomyślała zrezygnowana. Ruszyła w kierunku wyjścia i po chwili szła już oświetloną ulicą ku hotelowi, gdzie były zakwaterowane samotne kobiety.

— Nie miałaby pani nic przeciw temu, gdybym panią odprowadził?

Obejrzała się i w mdłym świetle latarni dostrzegła Jeffa Thompsona.

— O, helo, doktor Thompson!

— Tak wcześnie do domu? — spytał podchodząc do niej.

— Czuję się zmęczona — rzekła.

— Ja też.

— Pracował pan do tej pory?

— Wpadłem do ośrodka łączności, żeby zobaczyć, czy nasz kosmiczny gość nie zdecydował się wreszcie odezwać.

— No i co?

— Ani piśnie.

— Może próbuje rozszyfrować nasze sygnały? Podobnie jak my to robiliśmy z jego sygnałami, gdy był niedaleko Jowisza.

Thompson potrząsnął głową.

— Chciałbym, żeby to wszystko było już poza mną. Ciągnie mnie do domu.

— Niedługo przyjeżdża tu pana żona, prawda?

— Dzieciaki nie bardzo mają na to ochotę. Nie chciałyby się rozstawać z przyjaciółmi. Ciężko jest przesiedlić całą rodzinę.

Jo nic nie odpowiedziała. Szli przez chwilę w milczeniu pustą ulicą, jedno obok drugiego. Wreszcie odezwał się Thompson.

— Jak tam Wielki Mac?

Niemal się roześmiała.

— On jest stary — rzekła.

Sięgnął po jej rękę.

— Jo, nigdy nie sądziłem, że…

Nie pozwoliła mu dokończyć.

— Pan wie, doktorze Thompson, że należy pan do ludzi, którzy nienawidziliby się następnego dnia.

— Sądzi pani?

— Tak. — Podeszła do niego i szybko pocałowała go w policzek. — Taki już pan jest. To wstyd, bo byłby pan znacznie lepszym partnerem dla mnie.

Odwróciła się i szybko podążyła w stronę swego hotelu, pozostawiwszy Thompsona stojącego z głupkowatym uśmiechem na środku ulicy, zastanawiającego się, czy powinien być dumny ze swej samokontroli, czy też wstydzić się swego tchórzostwa.

Wsunął ręce głęboko w kieszenie spodni i ruszył wolno ku „żłobkowi”, zdecydowany zadzwonić do żony mimo późnej pory i kosztów telefonicznej rozmowy.

Gdy Markow ze Stonerem wychodzili z messy, zobaczyli Jo idącą samotnie ulicą.

— O, nasza wspólniczka w konspiracji — rzekł Markow i pośpieszył za nią. — Jo! Panno Camerata! — zawołał.

Odwróciła się i zobaczyła ich obu, jak biegli susami w jej stronę niby dwaj ochoczy nastolatkowie.

— Cześć! — powitała ich obu naraz.

Stoner poczuł się nagle niezgrabnie z Markowem obok siebie.

— Hello… — rzekł i zaraz słowa uwięzły mu w gardle.

Rosjanin ujął jej rękę i ucałował.

— Dobry wieczór pani, moja urocza damo — rzekł. — Przyćmiewa pani gwiazdy swą pięknością.

Jo zachichotała, a Stoner lekko poczerwieniał na twarzy. Ujmując ją pod ramię Markow mówił:

— Dziś będziemy zabiegali, aby zrobiła pani dla nas użytek ze swej wiedzy, odwagi i ze swych umiejętności.

— O czym pan mówi? — spytała z uśmiechem.

— Jesteś nam potrzebna do jednej potajemnej roboty — powiedział Stoner.

— Wciąż nie rozumiem, o co chodzi. — Zamrugała oczyma.

Ruszyli wolno ulicą i Stoner zaczął ją wtajemniczać w szczegóły ich planu. Patrzyła raz na jednego, raz na drugiego, i uśmiechała się z niedogrzaniem.

— W pamięci komputera są oczywiście wszystkie dane na temat toru tego statku — rzekła, gdy Stoner skończył mówić. — Mogłabym bez większego trudu zacząć pracę nad programem rendez-vous. Ale sądziłam, że McDermott odłożył…

— Ten obiekt nie jest kometą — rzekł stanowczo Stoner. — Nie jest niczym naturalnym. To statek pozaziemski.

— Profesor McDermott ma za wąskie horyzonty — dodał Markow. — Nie możemy dopuścić, aby zrujnował cel tego projektu.

— On się boi tego obiektu — powiedziała Jo. — On chce, aby ten obiekt był naturalny, bo przeraża go myśl, że mógłby to być statek kosmitów.

Stoner potrząsnął głową.

— Widocznie ma za małą wyobraźnię — rzekł.

— Słuchajcie — odezwała się znów Jo. — Ja wiem, co jemu chodzi po głowie.

— Nie mam co tego wątpliwości.

Zanim zdążyła coś odpowiedzieć, Markow stanął między nimi.

— Jo, najdroższa damo — powiedział. — Potrzebna nam jest, jak powiedziałem, pani odwaga i umiejętności. Naprawdę tego potrzebujemy. Dane na temat toru tego statku muszą zostać przygotowane bez wiedzy profesora McDermotta.

— To jest bardzo ważna sprawa — dodał Stoner, rezygnując z wywoływania sprzeczki. — Wręcz węzłowa.